Po mistrzostwach świata skromnie wracaliśmy pociągiem z Paryża
Rozmowa z Tomaszem Wójtowiczem, siatkarzem, złotym medalistą olimpijskim z Montrealu (1976), mistrzem świata z Meksyku (1974), czterokrotnym wicemistrzem Europy (1975, 1977, 1979, 1983)
Ryszard Bosek powiedział kiedyś, że gdyby sztuczna inteligencja wiele lat temu miała stworzyć perfekcyjnego siatkarza, byłby to właśnie Tomasz Wójtowicz. Co pan na to?
Cieszę się, że inni mnie doceniają, ale siatkówka jest grą zespołową. Niezależnie od tego, jak perfekcyjny byłby zawodnik, to bez wsparcia kolegów z drużyny nie odniesie żadnych sukcesów, sam meczu nie wygra. Myślę, że stwierdzenie Ryśka wzięło się z tego, że byłem dość wszechstronnym zawodnikiem. Dawniej zresztą grało się troszeczkę inaczej niż teraz, nie było podziału na funkcje – teraz jeden jest na środku, drugi gra na lewym skrzydle i tak dalej. Za moich czasów każdy z szóstki zawodników grywał na każdej pozycji.
Czy chociaż przez chwilę brał pan pod uwagę inną karierę życiową?
Raczej nie, chociaż miałem do wyboru kilka dyscyplin. Radziłem sobie dobrze już na poziomie szkoły średniej, ale było wiele czynników wskazujących na siatkówkę – i tradycje rodzinne, i otoczenie. Ojciec widział we mnie talent i uważał, że sensowne będzie pójście w tym kierunku.
Jakim trenerem był ojciec?
Dość surowym i wymagającym. W Świdniku był trenerem naszej drużyny. Zdobyliśmy brązowy medal w Ekstraklasie, ale nawet wtedy nie popuszczał, nie dawał mi żadnych forów. Grał też mój brat. Żeby nie było, że wolno nam więcej, bo ojciec trener, w istocie było odwrotnie – dostawaliśmy w kość bardziej niż koledzy.
Już jako młody człowiek zaczął pan zwyciężać. Czy ojciec uczył pana radzić sobie z sukcesami?
Myślę, że do takich sukcesów, jakie odniosłem, nikt nie był przygotowany, nawet ojciec czy trener Wagner. Nikt wcześniej nie zdobył mistrzostwa świata ani złota olimpijskiego. Zresztą do sukcesu nie tak łatwo kogoś przyzwyczaić. Myślę, że duże znaczenie ma charakter. Nasz zespół tworzyli normalni chłopacy, zaprawieni w ciężkiej pracy, i nigdy nikomu nie uderzyła woda sodowa do głowy. Gdy przyszły sukcesy, była to dla nas nagroda. Zresztą szkoda by było, gdyby cała ta ciężka praca okazała się po nic.
Myślę też, że kiedyś sukcesy odbierano inaczej. Dzisiaj media znacznie bardziej by je rozdmuchały. Czasy się zmieniły – o sporcie mówi się w telewizji, radiu, internecie. My po mistrzostwach świata skromnie wracaliśmy pociągiem z Paryża. Owszem, mieliśmy wagon do swojej dyspozycji, na dworcu w Warszawie witała nas rodzina, ale nie było tłumów ludzi. Wówczas i tak słabo było z transmisjami. Nie wiem, jak udało się załatwić transmisję finałowego meczu z Meksyku. Dziś jest inaczej, a Polsat pokazuje siatkówkę we wspaniały sposób. Gdy spojrzy się na mecze transmitowane przez ekipy z innych krajów, od razu widać różnicę na naszą korzyść w jakości transmisji.
Jak pan wspomina atmosferę w zespole zbudowanym przez Wagnera? Co pana zdaniem zdecydowało o tamtych sukcesach?
Wagner był kolegą z boiska. To mogłoby w istocie stanowić przeszkodę, bo niełatwo odnaleźć się w roli trenera i stawiać wymagania bądź co bądź swoim kolegom. Wagner zdawał sobie z tego sprawę, dlatego od pierwszego treningu wyraźnie postawił się w roli trenera, a nie dawnego kolegi. Zebrał nas wszystkich i przedstawił swój punkt widzenia: koleżeństwo koleżeństwem – ale poza treningami. A na boisku rządzi on i wymaga wykonywania poleceń bez słowa protestu. I postawił warunek: jeżeli się na to zgadzamy, to w porządku, a jeżeli ktoś ma odmienne zdanie – droga wolna, można odejść. Wszyscy, również ci starsi zawodnicy, czyli koledzy Jurka, zgodzili się na taki styl pracy. Na boisku była więc harówka, a po treningach bywało już luźniej.
Odniósł pan sukces bardzo szybko, zdobywając z drużyną złoty medal na igrzyskach w Montrealu. Jakie to było uczucie?
To prawda, jako młody zawodnik zacząłem od wielkiego sukcesu. W ’74 roku miałem 21 lat. Koledzy musieli kilka ładnych lat pracować na tamten sukces, a ja wystartowałem bardzo ostro.
Jak z perspektywy 21-latka wyglądał świat Zachodu?
Zetknięcie ze światem Zachodu było rzeczywiście niecodziennym przeżyciem, zwłaszcza w takim egzotycznym kraju jak Meksyk. Połowa mężczyzn chodziła z coltami na wierzchu, jak na Dzikim Zachodzie. Byliśmy świadkami kłótni, w których mężczyźni chwytali za colty i strzelali do siebie.
Starsi zawodnicy byli już nieco otrzaskani ze światem zachodnim. Polską drużynę zapraszano na różne turnieje, więc było dużo wyjazdów i z upływem czasu człowiek przyzwyczajał się do mnogości towaru, kolorowych witryn sklepowych. W Polsce mieliśmy Pewex, który był namiastką Zachodu. Porównania wypadały smutno, ale trzeba było jakoś żyć.
Wspominał pan w jednym z wywiadów, że w Meksyku zaproponowano panu trzymiesięczny kontrakt w Stanach Zjednoczonych za pięć tysięcy dolarów miesięcznie, podczas gdy na igrzyskach występowaliście za 50 dolarów.
Tak, nie dostawaliśmy wielkich pieniędzy. Trzeba było dobrze się zastanowić choćby przed zakupem puszki coli. Tymczasem sumy, które nam zaproponowano, pozwoliłyby ustawić się na wiele lat w Polsce.
Tylko Stanisław Gościniak z ówczesnej ekipy powiedział „tak”.
Zgadza się. On już kończył karierę. Jurek zaproponował mu pozycję drugiego rozgrywającego, nie pierwszego, dlatego Staszek się zdecydował.
I natychmiast został zawieszony…
Wiedzieliśmy, że takie będą konsekwencje. Gdy policzyliśmy sobie, ile lat grania mamy jeszcze przed sobą, każdy zrezygnował, żeby nie ryzykować skończenia kariery przedwcześnie.
Słusznie, bo dwa lata później sięgnął pan po złoto olimpijskie. Sam Wagner mówił, że jedzie po złoto, ale jak na złość wszystko szło jak po grudzie.
Myślę, że dwa lata wcześniej w Meksyku zaskoczyliśmy wszystkich naszą dobrą grą. Zanim przeciwnicy się otrząsnęli, było po krzyku i wygraliśmy. Przez te dwa lata, jakie upłynęły między mistrzostwami w Meksyku a igrzyskami w Montrealu, pozostałe drużyny przygotowały się do starcia z nami. Każdy zawodnik został dokładnie przestudiowany, wiedzieli, gdzie zaatakujemy, jakie będzie przyjęcie, jaka zagrywka. W rezultacie rzeczywiście szło jak po grudzie i nawet zespoły teoretycznie słabsze stawiały opór.
Związek Sowiecki nie stracił seta do finałów, szedł jak burza, nikt nie stawiał im oporu. My z kolei staliśmy się mistrzami piątego seta. Groziło nam wręcz odpadnięcie z turnieju. Kubańczyk miał piłkę na siatce bez bloku, ale nie trafił, uderzył w aut, pomylił się może z 5 centymetrów. Ta jedna piłka zdecydowała, żeśmy wygrali z Kubą, i przeszliśmy dalej.
W finale musieliście się zmierzyć ze Związkiem Sowieckim. Czy zespół czuł presję przed tym meczem?
Tak. Widzieliśmy, jaka była radość, gdy wcześniej polscy hokeiści wygrali ze Związkiem.
Albo jak kibice wiwatowali na meczach bokserskich.
Wiadomo, że to były wielkie emocje, a Rosjanie tworzyli bardzo mocny zespół. Z jednej strony stawką był złoty medal olimpijski, z drugiej strony nikt nie chciał przegranej właśnie ze Związkiem. Ale my spotykaliśmy się bardzo często na różnych wyjazdach, nie było między nami żadnej wrogości.
Oczywiście, miałem na myśli oczekiwania w kontekście politycznym…
Każde zwycięstwo z Rosjanami wywoływało szał radości w Polsce. Związek Sowiecki był wówczas symbolem potęgi w sporcie. Poprzez sport Rosjanie chcieli pokazać światu swoją siłę. Tak zresztą działał każdy kraj, również Polska. Wygrywając z ZSRS, pokazaliśmy, że możemy stawić czoła Wielkiemu Bratu.
Mecz był dramatyczny, bo Polacy przegrywali po trzech setach, a czwarty był bardzo wyrównany…
Tak, Rosjanie mieli nawet piłki meczowe. Wystarczyło, by wygrali pojedynczą wymianę. Udało nam się jednak wytrwać, wytrzymaliśmy psychicznie i odwróciliśmy losy spotkania. Rosjanie w końcu pękli i piąty set to już były dożynki z naszej strony. Zresztą w wielu meczach, w których przeciwnik walczył wytrwale, grał mocno, Rosjanie nie wytrzymywali. Oni nie lubią, gdy ktoś stawia im opór, nie dają rady psychicznie. W Montrealu już prawie mieli złoty medal na szyi, a nagle wszystko się odwróciło.
Fachowcy twierdzą, że nasz finałowy mecz z Rosjanami to było spotkanie stulecia. Nie wiem, czy przejdzie do historii, ale faktycznie do tej pory ludzie go pamiętają, a igrzyska w Montrealu kojarzą właśnie z meczem przeciwko Rosjanom.
Wraca pan często myślami do tamtych igrzysk?
Trudno nie wracać, bo przy różnych spotkaniach pada sporo pytań. Ludzie kojarzą co nieco, więc wracają do tamtych chwil.
Powiedział pan kiedyś, że nie ma większej radości niż ta po zdobyciu złota olimpijskiego. Czy z perspektywy 67-latka nadal podtrzymuje pan tę tezę?
Zdecydowanie! Uważam, że to podobna radość jak otrzymanie Oscara dla aktora czy Nobla dla pisarza lub naukowca. Myślę, że dla każdego sportowca to jest święto. To nie są mistrzostwa świata poszczególnych dyscyplin, tylko święto wszystkich dyscyplin. Olimpiada to zlot najlepszych na świecie sportowców. W miasteczku olimpijskim można spotkać zawodników, których na co dzień widać jedynie w gazetach czy w telewizji, czasem na mityngach czy meczach, a tam wielcy mistrzowie siedzą obok i jedzą posiłek w stołówce!
Zdobycie złota to nie lada wyczyn. Wielokrotnie zdarzało się, że drużyny uważane za faworytów nie wygrywały. To widać nawet po naszych występach – będąc mistrzem świata, w trzech olimpiadach doszliśmy tylko do ćwierćfinałów. To pokazuje, że niełatwo zdobyć medal na olimpiadzie.
Mimo to polska reprezentacja przywiozła z Montrealu ogrom medali. Co prawda były to specyficzne igrzyska, bo zbojkotowało je wiele państw afrykańskich.
Tak, ale to były kraje mniej liczące się w sporcie i nie zachwiało to poziomem sportowym igrzysk. W późniejszych latach bojkoty były dotkliwsze, zwłaszcza że wtedy państwa socjalistyczne liczyły się w sporcie.
Trwał nie tylko wyścig zbrojeń, wyścig atomowy, ale i wyścig w świecie sportu między Zachodem a blokiem sowieckim.
Tak, trzeba było czymś się wyróżnić. Sport to była tuba propagandowa tamtych krajów, więc państwo łożyło na zawodników, pomagało im, wysyłało ich za granicę. W Montrealu zdobyliśmy sporo medali i pokazaliśmy kolejny raz, że liczymy się na arenie międzynarodowej.
Jak wspomina pan kolejne igrzyska? W Moskwie polska drużyna zajęła czwarte miejsce – uznawane za najgorsze, bo tuż za podium.
Tamta olimpiada była dla mnie pechowa, doznałem kontuzji przed igrzyskami. Miałem pękniętą łąkotkę, blokowała mi ruch w kolanie. Nie nadawałem się do gry, ale pojechałem z drużyną, starałem się jakoś pomóc. Biorąc pod uwagę skład ówczesnego zespołu, moim zdaniem powinniśmy byli zdobyć przynajmniej srebro. Pokonały nas drużyny, z którymi nie powinniśmy przegrać, bo wygrywaliśmy z nimi wielokrotnie. Niestety było sporo kontuzji, kilku zawodników nie pojechało na igrzyska. Wszystko to sprawiło, że skończyliśmy na czwartym miejscu.
Czy to nie jest deprymujące, że wkłada się ogromny wysiłek w przygotowania, a o triumfie lub jego braku decydują szczegóły, na które nie ma się wpływu, na przykład dyspozycja zawodników danego dnia?
Tak, nie zawsze trafia się z formą na igrzyska. Chwilę wcześniej można świetnie grać, a potem nie idzie – i trzeba czekać kolejne cztery lata. Zajęliśmy czwarte miejsce, ale poza wcześniejszym złotem to nadal drugi najlepszy wynik w historii polskiej siatkówki!
Cztery lata później było jeszcze gorzej, bo doszło do bojkotu igrzysk w Los Angeles przez blok państw socjalistycznych.
Zgadza się. Wzięły w łeb cztery lata ciężkiej pracy. Niezła drużyna wtedy się zebrała, taka mieszanka młodzieży ze starszymi zawodnikami. Oprócz mnie był Leszek Łasko, byliśmy naprawdę mocni. Jeździliśmy do Stanów, Amerykanie do nas przyjeżdżali, wiele meczów rozegraliśmy ze sobą, wygrywaliśmy z nimi. To wszystko dowodziło, że jesteśmy mocni i że istnieje kolejna szansa na medal – ale to Stany zdobyły złoto.
Co jakiś czas któreś z państw ogłaszało, że nie jedzie na olimpiadę. Gdy byliśmy w Brazylii, dotarły do nas wieści, że i Polska podjęła taką decyzję. W jednym momencie zaprzepaszczono cztery lata treningów i harówki na boisku. Owszem, w zamian zorganizowano turniej Przyjaźń-84 na Kubie, ale ja nie pojechałem.
Ten moment spontanicznej decyzji w Brazylii to był koniec pańskiej obecności w reprezentacji?
Tak. Powiedziałem, że kończę grę w reprezentacji, i tyle. Trener Wagner oznajmił, że każdy ma prawo wyboru, może zrezygnować i jechać do domu, nie będzie żadnych konsekwencji, bo on rozumie, jak możemy się czuć. Zgłosiłem się jako jedyny zawodnik. Reszta się wstrzymała, chłopacy byli zbyt młodzi, czekało ich dużo grania, a ja do następnych igrzysk pewnie bym nie dotrwał.
W latach 80. grał pan poza Polską. W lidze włoskiej spędził pan właściwie całą dekadę. Jak wspomina pan ten okres swojej kariery?
Świetnie wspominam tamten czas, tym bardziej że Włosi zaczynali już budować naprawdę mocne zespoły. Poziom siatkówki nie był wcale niższy niż w Polsce, wszystko było bardzo dobrze zorganizowane. Zresztą we Włoszech działali nasi trenerzy, a wcześniej zawodnicy – Skorek, Ambroziak, Rysiek Bosek, Wiesiek Gawłowski. Oni byli starsi ode mnie, więc szybciej wyjechali za granicę. Wtedy obowiązywał jeszcze zakaz wyjazdu przed 30. rokiem życia i każdy modlił się w duchu, żeby nie doznać kontuzji przed trzydziestką. Dziś jest inaczej, można mieć 18 lat i zacząć karierę zagraniczną.
Grałem w drużynie Santal Parma. Zdobyliśmy puchar Europy, wygraliśmy z drużyną rosyjską – to było duże osiągnięcie – i omal nie wygraliśmy z nimi ponownie rok później. Finały były właśnie w Parmie, prowadziliśmy 2 : 0, a przegraliśmy mecz 3 : 2. Uciekł nam drugi tytuł. Te wyniki dobrze świadczyły o wysokim poziomie ligi włoskiej. Zresztą trener Skiba, który zaczął pracę we Włoszech jako trener, zdobył mistrzostwo świata z juniorami, a zawodnicy z tamtej drużyny stanowili później trzon zespołu, który wielokrotnie zdobywał mistrzostwa świata. Co ciekawe, na olimpiadzie dotychczas nie udało im się zdobyć złotego medalu. Mają na koncie trzy tytuły mistrzów świata, a na igrzyskach nie wygrali.
Jakimi graczami byli Włosi? Czy dobrze się z nimi współpracowało?
Włosi swoim charakterem przypominają Polaków. Sympatyczni, otwarci, zawsze weseli. Jak z boku posłuchać ich rozmów przy stole, to można odnieść wrażenie, że się kłócą, a oni tak ze sobą rozmawiają.
To ciekawe, bo wydawałoby się, że zachowywanie dyscypliny nie jest włoską specjalnością…
Włosi nie odbiegali usposobieniem od Polaków. W pewnym stopniu to była zasługa naszych zawodników – grało nas tam kilku – i trenerów, którzy nauczyli Włochów podstaw siatkówki. Pamiętam, że jak lecieliśmy do Brazylii, to Włosi brali po dwa czy trzy ogromne kufry z żywnością. Nie chcieli próbować lokalnego jedzenia, by się nie zatruć. Byli przyzwyczajeni do swojej diety. Dopiero trener Velasco ogłosił, że koniec z tym i mają jeść to, co zostanie im podane. Zmieniło to troszkę włoską mentalność. W rezultacie różnych zmian niedługo potem rządzili siatkówką na świecie przez prawie 10 lat.
Czy jest coś, co przyswoił pan sobie na stałe z włoskiego stylu życia?
Tak, zmieniłem dietę. Włosi wcześnie jedzą obiad, ja po dwunastej również staję się głodny. Znajomi patrzą na mnie zdziwieni, pytają: „Jak to, w południe chcesz jeść obiad?”. Uwielbiam włoskie jedzenie, chyba już mi się to nie zmieni. Kuchnia śródziemnomorska, czy to włoska, czy hiszpańska, bardzo trafiła w mój gust.
W latach 90. wrócił pan do Polski. Jak to się stało, że perfekcyjny siatkarz nie został perfekcyjnym trenerem?
Stwierdziłem, że nie nadaję się na trenera. Najpierw próbowałem we Włoszech z małymi dziećmi i z młodzieżą, miałem też do czynienia ze starszymi drużynami. Każdy błąd, który zawodnik popełniał, mocno mnie irytował. Skoro jakieś ćwiczenie sam potrafiłem wykonać lepiej jedną ręką niż zawodnik obiema, to myślałem, że coś tu nie gra. Na tym polegał problem: nie miałem w sobie cierpliwości, by czekać, aż zawodnik się rozwinie, poprawi technikę. Wymagałem, by odbijali na podobnym poziomie co ja, a to nie zawsze było możliwe.
W końcu stwierdziłem, że dłużej tak nie wytrzymam, bo albo kogoś poturbuję, albo wykończę się psychicznie. Nie mam po prostu odpowiedniego charakteru, by uczyć innych, to wymaga ogromu cierpliwości. To zresztą rzadkość, żeby wybitny zawodnik zostawał świetnym trenerem. Mamy przecież trenerów, którzy prawie nie grali, choćby Raúla Lozano – to bardzo dobry, doceniany trener, z sukcesami na koncie.
Odnalazł się pan jednak w innych obszarach – zaangażował się pan w działalność handlową, później prowadził restaurację. Często wielu ludzi, którzy od wczesnej młodości poświęcili swój czas aktywności sportowej, po zakończeniu kariery zawodniczej nie potrafi odnaleźć się w innych rolach.
To prawda, sam przecież nie sprawdziłem się w roli trenera. Poza tym nie odpowiadało mi to cygańskie życie, jakie wiodą trenerzy. Nierzadko co roku zmieniają miejsce zamieszkania, bo tu słaby wynik, tam też nie taki – i jeżdżą z torbami między miastami.
Zacząłem rozglądać się za czymś innym. Wykorzystałem to, że nauczyłem się włoskiego i znam Włochy. Stąd wzięła się moja działalność handlowa – ściągałem z Włoch towar, a w czasach, gdy niewiele było jeszcze towaru na polskim rynku, sprzedawał się on bardzo dobrze.
Sprawiało panu frajdę odnoszenie sukcesów biznesowych?
Niestety nigdy nie zakochałem się w tych innych działalnościach.
Nie wytrzymywały konkurencji z siatkówką?
Tak. Siatkówka mnie wypełniała, a tutaj trzeba działać z rozsądku, wielu rzeczy się uczyć.
To dlatego po latach wrócił pan do siatkówki jako komentator sportowy?
Troszkę tak. Jestem parę metrów od boiska, obserwuję z boku to, co sam robiłem przez długi czas. Dużo lepiej się w tym odnajduję niż w działalności biznesowej.
I to pomimo tych wszystkich zmian, które nastąpiły w siatkówce?
Urodziłem się w takim czasie, że wielu zmian doświadczyłem jeszcze jako zawodnik. Owszem, nie było kiedyś libero, ale resztę znałem, takie czy inne zagrania nie były dla mnie zaskoczeniem. Bez problemu mogłem komentować to, co się dzieje na boisku.
Czy gdyby urodził się pan w ’93 roku, a nie w ’53, również odnalazłby się pan na boisku?
Myślę, że tak. Lubiłem grać szybko, a teraz wszyscy starają się tak grać. Dawniej siatkówka była bardziej wymagająca technicznie. Dotknięcie piłki podczas bloku liczono jako dotknięcie, więc zostawały tylko dwa odbicia – dziś już nie ma tego przepisu. Dużo grało się palcami, dużo było ostrego gwizdania. Nie było aż tylu odbić od dołu. Myślę więc, że to obecnym zawodnikom trudniej byłoby odnaleźć się w siatkówce z mojej epoki.
Miał pan też szczęście do drużyn, bo – tak jak pan wspomniał – nawet mając wybitne warunki, nie da się w pojedynkę osiągnąć wielkich sukcesów.
Zgadza się. Dowodzą tego historie wielu drużyn na mistrzostwach świata czy olimpiadzie. Tylko dobra, zgrana drużyna potrafi wygrać ze wszystkimi. My przez ileś lat mieliśmy na tyle mocny zespół, że jedną szóstkę zawodników można było zamienić na drugą i nie było wielkiej różnicy w poziomie gry. Zresztą pokazaliśmy to na mistrzostwach świata w Meksyku, druga szóstka ograła Rosjan bez problemu. Zdarzało się wtedy, że jedna drużyna grała w pucharze, w Lidze Światowej i zdobywała medal, a inna zwyciężała z pozostałymi potentatami. Śmialiśmy się, że z jednej tak mocnej drużyny można by zrobić dwie równie dobre.
Gdybym trafił do zespołu, w którym byłbym najlepszy, to nic bym nie ugrał w pojedynkę. Wiele było drużyn, które nie odnosiły sukcesów mimo wybitnych siatkarzy w zespole, umiejących zaatakować z każdej pozycji. W końcowym rezultacie nic to nie dawało, zespołowość ma kluczowe znaczenie.
W latach 70. grał pan w Avii Świdnik. Historia tej drużyny wiąże się z tragicznym wypadkiem samochodowym, w którym zginęli pańscy koledzy. Jak pan wspomina tamten czas?
Razem z bratem przeszliśmy z Lublina do Avii Świdnik. Co sezon mieliśmy coraz lepsze wyniki, aż w ’76 roku zdobyliśmy brąz w mistrzostwach Polski. Wszystko wskazywało na to, że w kolejnych sezonach zdołamy powalczyć o mistrzostwo, ale tragicznie zginęli wtedy koledzy z zespołu. Nastąpił kompletny rozpad drużyny.
Zginęło dwóch zawodników: Zdzisław Pac i Henryk Siennicki.
Tak, ale jeszcze Leszek Łasko został aresztowany do czasu wyjaśnienia okoliczności wypadku, a Skaliński był ciężko ranny. Tak że drużyna straciła czterech zawodników, a ja byłem piąty, bo dostałem wcześniej powołanie do wojska.
Trener Wagner chciał wówczas ściągnąć pana do Legii.
Zgadza się, Wagner chciał stworzyć w Legii mocną drużynę, ale dzięki uporowi ojca i mojemu nie przeniosłem się do Warszawy. Zameldowałem się w jednostce i powiedziałem, że odbędę służbę u siebie, w Lublinie. Udało się to załatwić. Przesiedziałem rok w koszarach.
Podobno nie miał pan początkowo munduru…
Tak, najpierw chodziłem w dżinsach i czapce. Gdy mijałem któregoś z oficerów, mówiłem „dzień dobry” i machałem tą czapką. Strasznie ich to wkurzało, bo to nie była czapka wojskowa. Dopiero szyto mi mundur na wymiar, bo byłem zbyt wysoki i żaden na mnie nie pasował.
Do munduru trzeba było przypiąć baretki, a miał pan ich już sporo…
Tak, przypiąłem prawie trzy rzędy odznaczeń, podczas gdy dowódca pułku, który walczył na froncie, miał jeden pasek. Na dodatek ze względu na wzrost maszerowałem jako szeregowy w pierwszym szeregu i wszyscy widzieli rzędy tych moich baretek. Mało tego, jeździłem lepszym samochodem, zastavą, a pułkownik miał starą, garbatą warszawę. W końcu poproszono, żebym nie parkował koło tej warszawy, tylko gdzieś za winklem.
Po wojsku ostatecznie trafił pan jednak do Legii. Jak do tego doszło?
Tak jak wspomniałem, najpierw odmawiałem, ale gdy wydarzył się ten wypadek, nie miałem po co wracać do Avii. Legia nadal o mnie dopytywała, więc postawiłem warunek: jeśli mam przejść, to razem ze mną ojciec i brat. Zgodzili się.
Jak z perspektywy lat patrzy pan na swoje życie? Czy ma pan poczucie spełnienia?
Na pewno osiągnąłem dużo w porównaniu z innymi zawodnikami. Mimo to tkwi w człowieku żal, że mogłoby być lepiej.
Na tym polega bycie sportowcem, że nie można poprzestać.
Trzeba dążyć do doskonałości. Zdobyliśmy złoto na pierwszej olimpiadzie, ale były potem jeszcze dwie i nie udało się już powtórzyć sukcesu. Wielu sportowców ma na koncie medale z dwóch czy trzech igrzysk, więc jest to możliwe do osiągnięcia. Trochę szkoda, że się nie udało, zabrakło szczęścia.
A co uważa pan za ważniejsze: talent czy pracę?
Praca stanowi podstawę sukcesów, nie sposób się obijać i mieć dobre wyniki. Talent pomaga natomiast w takich momentach jak w pamiętnym meczu z Rosjanami. Mieli już prawie złoto, a jednak to my ich ograliśmy. Na co dzień najważniejsza jednak jest ciężka praca. Nierzadko harowaliśmy jak niewolnicy.
Czy kibice pamiętają o pana sukcesach, rozpoznają pana na co dzień?
Tak, pamięć zostaje w ludziach. Zaskakuje mnie to niejednokrotnie. Ostatnio miałem taką sytuację w szpitalu, bo chodzę na chemioterapię. Przyszła pani, która podaje mi kroplówki, i mówi: „Panie Tomku, pani salowa całe życie wszystkie pana mecze oglądała. Czy można by prosić o autograf, zdjęcie?”. Kto by pomyślał, że nawet w szpitalu rozpozna mnie pani salowa! Takie sytuacje zdarzają mi się bardzo często.
Czy sport pomaga w chorobie, która pana dotknęła?
Bez wątpienia sport pomaga w znoszeniu trudności. Sportowcy to z reguły ludzie silni, walczący. Nie odpuszczamy, mamy mocne organizmy i charaktery. W tym sensie sport daje siłę także do walki z chorobą.
Tomasz Wójtowicz
ur. 22 września 1953 r. w Lublinie, siatkarz, złoty medalista mistrzostw świata (1974) i igrzysk olimpijskich (1976), zdobywca PEMK, nominowany do grona najlepszych ośmiu siatkarzy świata, członek amerykańskiej galerii siatkarskich sław – Volleyball Hall of Fame. W barwach narodowych rozegrał 325 spotkań (1973–1984). Po IO w Moskwie wyjechał do Włoch, gdzie przez osiem lat występował w zespołach w Modenie, Parmie (z Santal Parma zdobył PEMK 1985), Ferrarze i Città di Castello. Zasłużony Mistrz Sportu odznaczony m.in. dwukrotnie złotym Medalem za Wybitne Osiągnięcia Sportowe. Dwukrotnie – 1974/1975 i 1982/1983 – wybrany siatkarzem sezonu w plebiscycie „Przeglądu Sportowego”. Komentuje w telewizji mecze siatkarskie. W 2005 r. był członkiem Honorowego Komitetu Poparcia Lecha Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich. W tym roku został odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.