Niesamowity jest ten PESEL. Wszystko bym zrobił, żeby go zmienić
Rozmowa z Wiktorem Krebokiem, siatkarzem i trenerem
W tym roku kończy pan 77 lat.
Tak, niesamowity jest ten PESEL. Wszystko bym zrobił, żeby go zmienić. Nie sposób jednak wygrać z upływem czasu. Całe życie związałem z Bielskiem. Tu zaczynałem karierę, przez 15 lat byłem zawodnikiem, a w ’73 roku zostałem trenerem tutejszego zespołu. Dziś nadal w miarę możliwości się udzielam, służę radą, uczestniczę w spotkaniach dziewcząt i chłopców. W Polsce jednak każdy wszystko wie lepiej. Kibice na trybunach krzyczą: „Czemu on czasu nie bierze?”, „Zmianę zrób!”. Mnie to denerwuje, dlatego unikam oglądania meczów z trybun, tylko siadam z tyłu za boiskiem. Koledzy się śmieją, że idę tam, żeby mnie w telewizji pokazano.
Skąd wzięło się pana zamiłowanie do siatkówki?
Zacznę od tego, że miałem ciężkie życie. Jestem półsierotą niemalże od urodzenia, ojca nie pamiętam. Matka miała nas trzech, pracowała ciężko od rana do nocy. W ’47 roku mój starszy brat, wtedy 11-latek, rozbrajał minę, niestety wybuchła. Był tam z dwoma kolegami, wszyscy zginęli.
Wychowywałem się na boisku przy sali sportowej, która znajdowała się dosłownie 200 metrów od mojego domu. Grać zacząłem w ’59 roku jako 16-letni chłopak. Gdyby nie to, niewykluczone, że zostałbym kieszonkowcem lub innym łobuzem. Na szczęście od dziecka uwielbiałem sport, każdego lata całe dnie graliśmy w nogę.
Gdy robiło się zimno na dworze, przenosiliśmy się na salę. Dziewczyny grały tam w siatkę, wśród nich była Mirosława Zakrzewska-Kotula, najlepsza siatkarka Europy, która trafiła do Bielska. Upatrzyła mnie sobie któregoś razu i zawołała: „Chodź tu, junior, będziemy odbijać”. Miałem sine ręce, bo ona była budowy Ireny Szewińskiej – wielka kobita, ręce za kostki. Waliła we mnie jak w bęben, ale mnie się to podobało. Wolała ćwiczyć ze mną niż z dziewczynami.
Byłem zresztą bardzo sprawny: chodziłem na rękach, stałem na głowie, robiłem salta, cuda-wianki. Biegłem setkę w 11 sekund, skakałem w dal sześć i pół metra i prawie metr miałem dosiężnego. Uprawiałbym pewnie lekkoatletykę, ale nie było takiej możliwości. Biorąc pod uwagę mój nieduży wzrost – miałem metr siedemdziesiąt dwa – wybrałem najgorszą dla siebie dyscyplinę. Później słyszałem pretensje: „Czemu nie skaczesz do bloku?”. Ręce wyciągałem maksymalnie w górę, aż gwiazdki kręciły mi się przed oczyma, a bloku nie było.
Rzeczywiście, 172 centymetry to nie jest wzrost typowy dla siatkarza.
Teraz na pewno. Jeszcze w latach 50. czy 60. niektórzy reprezentanci Polski byli podobnego wzrostu.
Dziś, może poza libero, to już niespotykany wzrost w siatkówce.
Nawet libero ma metr osiemdziesiąt osiem! Ja jednak zakochałem się w siatkówce. To moja miłość i nikt mi jej nie odbierze do końca życia. Uważam, że jak się coś robi, trzeba to robić z pasją. Nie wolno zabierać się do czegokolwiek z przymusu, bo ktoś coś kazał. Zresztą zawsze taki byłem, każdą pracę starałem się wykonać sumiennie i dobrze na tym wychodziłem.
W jaki sposób zaczął pan karierę zawodniczą?
To też był przypadek. Otóż w Bielsku były dwa kluby: BKS Stal i Włókniarz. Ja grałem w BKS-ie, a Włókniarz był w drugiej lidze. W trakcie jednego meczu doszło do awantury z sędziami i rozgrywający z Włókniarza został na półtora roku zdyskwalifikowany.
I zwolniło się miejsce w zespole?
Tak. Wzięli mnie z BKS-u, zwłaszcza że niskich zawodników odbijających palcami nigdy nie było zbyt wielu. Chłopy z Włókniarza mieli po 35–37 lat, a ja… 16. Zastanawiałem się, czy nie powinienem mówić do nich „wujku”. Bałem się ich jak ognia. Ja mały, filigranowy, a tu takie chłopy. Co wystawiłem, a ktoś zepsuł, to oczywiście była moja wina. W każdym razie tak zaczęła się ta moja siatkówka, i to od razu w drugiej lidze – przez przypadek, dzięki dyskwalifikacji innego zawodnika.
Później zostałem powołany do wojska, do Polonii Jelenia Góra. Była tam fantastyczna szkoła oficerska, sport stał na bardzo wysokim poziomie – nie tylko siatkówka, ale też piłka nożna, boks. Tam była niesamowita paka sportowców. Z bardziej znanych bokserów byli Ptak i Rożek. Ja z kolei startowałem nawet w lekkoatletyce, biegałem 110 metrów przez płotki. Ludzie mieli ubaw, bo byłem niski, więc się zatrzymywałem przed płotkiem, przeskakiwałem i biegłem dalej.
Któregoś razu podczas kompanii kazano wystąpić tym, co grali w piłkę nożną na poziomie 1–2 ligi. Stoi batalion żołnierzy, a wystąpili prawie wszyscy, pięciu nas może zostało. Pytają dalej, kto jeszcze uprawiał sport. Mówię, że grałem w siatkę w drugiej lidze. Podszedł do mnie kapral, wysoki na dwa metry, dopytuje: „W drugiej lidze, tak, he, he? To bierz miotłę, hełm i zamiataj trociny”. A korytarz długi był na 60 metrów, ze trzy dni go zamiatałem. Ile razy mnie spotkał ten kapral, śmiał się tylko: „He, he, siatkarz, druga liga!”. Odpłaciłem mu się później. Ładny dzionek był, kaprale grali na boisku przed koszarami. Siadłem z boku i tylko się modliłem, żeby wzięli mnie do gry. W końcu tamten zawołał: „Ty, siatkarz, chodźcie no tu”. Postawił mnie naprzeciwko. Uderzyłem raz z całej mocy, dostał w twarz.
W końcu mógł uwierzyć, że grał pan w siatkówkę.
Odtąd to był mój najlepszy kolega! Nie odstępował mnie na krok, nie wyprowadzał przed przysięgą na treningi. A gdy minęły dwa lata, wróciłem do domu.
Po zakończeniu kariery podjął pan pracę trenera w tej samej drużynie, w której pan grał.
Tak, zostałem trenerem Włókniarza Bielsko-Biała. Doprowadziłem go do serii A, zdobyliśmy puchar Polski i brązowy medal. Zauważono moją pracę, a w międzyczasie z dziewczynami zdobyłem brązowy medal – bo mam za sobą dwa epizody związane z siatkówką żeńską.
W ’82 roku przejąłem Beskid Andrychów. To były ostatnie lata PRL-u, wszystko się chwiało w posadach i brakowało pieniędzy – nie tylko na etaty, ale i na wszystko inne. Proszę sobie wyobrazić, że zarząd głosował, czy ma być herbata, czy woda sodowa!
Gdy później prowadziłem reprezentację, prawie nic się nie zmieniło. Zawodnicy mieli dwie pary spodenek, dwie pary koszulek i jedne tenisówki. Nie można więc było za wiele wymagać, bo wszystko determinowały pieniądze.
Później miał też pan epizod z pracą z trenerem Wagnerem.
Znałem go kupę lat, on lubił tu przyjeżdżać na obozy z Legią Warszawa. Zaproponował mi współpracę w latach 80., przed igrzyskami w Los Angeles. Z przyjemnością z tego skorzystałem, bo dzięki temu mogłem zyskać inne spojrzenie na siatkówkę. To, co mnie zajmowało tydzień, Wagner robił w jeden dzień. U niego były trzy jednostki treningowe, nie mogłem uwierzyć, że da się tak trenować. Wagner podchodził do wszystkiego niezwykle profesjonalnie. Był umysłem ścisłym, matematycznym, zresztą zrezygnował ze studiów na politechnice na ostatnim roku. Profesor polecił Wagnerowi, żeby grał w siatkówkę, i ten rzeczywiście zdecydował się na AWF. Dużo skorzystałem z udziału w jego kadrze.
Po podpisaniu porozumień sierpniowych zaangażował się pan w struktury Solidarności. Jak wspomina pan czas aktywności w opozycji?
Zajmowałem się siatkówką w klubie komunistycznym. W Bielsku działały dwa kluby: BKS to była esbecja, a BBTS – towarzysze. Nie ukrywam, że miałem trudny charakter i próbowano pozbyć się mnie z pracy. Znałem się wtenczas z Marcinem Tyrną, członkiem zarządu Regionu Podbeskidzie Solidarności. Z jego pomocą udało się zorganizować w związku sekcję kultury fizycznej, trenerów, nauczycieli i ludzi sportu. Utworzyłem komitet założycielski, składał się z 15 osób. Opracowaliśmy statut, a ja zostałem przewodniczącym, dzięki czemu znalazłem się pod ochroną prawną – towarzysze nie mogli wyrzucić mnie z pracy. Oczywiście zawsze byłem anty, nigdy do partii nie należałem. Zresztą przez parę lat nie dostawałem podwyżki, bo wyrzuciłem szturmówkę, którą kazali mi nieść na 1 maja.
Komuna nie skończyła się w Polsce po 1989 roku. Po igrzyskach w Atlancie prezes PZPS Ipohorski-Lenkiewicz powiedział, że mam się podać do dymisji z uwagi na brak wyników sportowych. Powiedziałem, że w życiu tego nie zrobię. W odwecie sprawił, że w całej Polsce nie było dla mnie pracy – gdziekolwiek zadzwoniłem, nikt nie chciał mnie zatrudnić. A przecież niedaleko od mojego miejsca zamieszkania, w Sosnowcu, była szkoła mistrzostwa sportowego. Nie można było zaproponować mi tam pracy? Nikt na to nie wpadł. Ale dałem sobie radę. Wziąłem trzecioligowy zespół i wyprowadziłem go na prostą. Pokazałem, że pracą i umiejętnościami można wiele zdziałać.
Niesłychane, że napotykał pan takie trudności po siedmiu latach istnienia wolnej Polski.
To nie miało dużego znaczenia, trochę socjalizmu jest w sporcie do dzisiaj. Ale właśnie wtedy, gdy nie miałem pracy, dostałem telefon od szefa Solidarności Podbeskidzia. Powiedział: „Wiktor, przyjdź do mnie. Mam ciekawą propozycję”. Poszedłem, bo skończyły mi się pieniądze, nie wiedziałem, co robić, a za granicę absolutnie nie chciałem wyjeżdżać. On mówi: „Słuchaj, potrzebujemy szefa sztabu wyborczego Solidarności”. Nikt za bardzo nie umiał mi powiedzieć, o co dokładnie chodzi, ale podszedłem do planowania jak podczas obozu sportowego. W sporcie ustala się wszystko od tyłu: najpierw termin zawodów, potem okres przygotowania specjalnego, okres przygotowania ogólnego i przygotowanie kondycyjno-wytrzymałościowe. Zrobiłem sobie taki plan przed wyborami w ’97 roku i się udało. Kilku posłów i senatorów z mojego okręgu dostało się do sejmu, a Marcin Tyrna, który zdobył mandat senatorski, doprowadził do mojego spotkania z przewodniczącym Krzaklewskim, żebym mógł zostać ministrem sportu. Ja jestem człowiek uczciwy i prostolinijny, zawsze mówię, co myślę – a w tamtym urzędzie trzeba było znać się na ekonomii. Przyznałem, że nie mam o tym pojęcia. Wyjaśniłem, że z przyjemnością mogę działać w sporcie, bo wiem o nim dużo, byłem prezesem klubu i zdaję sobie sprawę z tego, jak wszystko funkcjonuje. I w ten sposób zostałem wiceministrem.
Znowu jednak nie miałem szczęścia w życiu, bo przyszło mi działać razem z Jackiem Dębskim. Od pierwszego dnia nie mogliśmy się ze sobą dogadać. Później się okazało, że Dębski współpracował z gangsterami. Mam nosa do takich ludzi. Miarka się przebrała przy okazji wyjazdu naszych kibiców do Londynu na mecz piłki nożnej. Przyszli na lotnisko tak pijani, że kapitan odmówił lotu. Co robić? Zadzwonili do Dębskiego, ten wpada do mnie do biura, rzuca: „Wynajmij samolot”. Pytam: „Słucham?!”. Bo ja oprócz funkcji wiceministra pełniłem też funkcję prezesa Fundacji Rozwoju Kultury Fizycznej, która miała do dyspozycji sporo środków. Mówię Dębskiemu: „Kochany, w życiu!”. Zdenerwował się, pogroził mi: „Ja ci jeszcze pokażę!”. I na tym się skończyła nasza współpraca. Byliśmy ze sobą na noże.
De facto był pan wtedy szefem polskiego sportu. Jakie to uczucie?
Miałem nieco inne wyobrażenia. Pełen entuzjazmu chciałem zreformować polski sport, a trafiłem na kulę śnieżną, która pędziła na mnie i chciała mnie przewalcować.
Co było siłą napędową tej kuli?
Biurokracja, administracja, niemoc wszelkiego rodzaju, brak inicjatywy w podejmowaniu decyzji. Każdy coś chciał, co rusz powoływano różne komisje, podkomisje. Próbowałem robić z tym porządek. Zresztą za moich czasów powstała profesjonalna liga siatkówki. Prowadziłem zespoły, które były odpowiedzialne za jej organizację. Nie ukrywam, że dostałem w kość, bo nie jestem prawnikiem, a w ministerstwie bez przerwy musiałem walczyć z prawnikami. Oni wszystko widzieli inaczej, a ja oceniałem to jedynie z perspektywy sportowej.
Rozumiem, że dla kogoś przyzwyczajonego do praktycznego działania zderzenie się z tą rzeczywistością musiało być ciężkim przeżyciem?
Walczyłem do końca. Miałem taką idée fixe, by reprezentację przejął Instytut Sportu, a trenerem kadry byłby jego pracownik. Bo wtedy były takie czasy, że związki podpisywały kontrakt z trenerem, ale zaraz mogły go wyrzucić.
Wówczas trener miałby więcej niezależności.
Tak, mógłby pracować w Instytucie Sportu, mimo że kadra nie działa cały rok. W instytucie są wysokiej klasy specjaliści: psychologowie, fizjologowie i tak dalej. Wszystkie materiały gromadzone w kadrze, wyniki badań również znajdowałyby się w instytucie. Niestety aby wcielić w życie ten pomysł, trzeba było mieć lobby, a związki sportowe od początku były przeciwne.
W końcu to był pomysł, który naruszał bardzo silnie ich pozycję.
Otóż nie, to związek decydował, kto będzie trenerem. Ja mogłem się tylko upewniać: „Czy jesteście pewni, że to właściwy trener?”. „Tak”. „Jesteście przekonani?”, „Tak”. „Nie ma lepszego?”, „Nie ma”. „To proszę podpisać kontrakt od igrzysk do igrzysk”.
Bo co jest największą bolączką polskiego sportu? Ciągłe kopanie trenera. Człowiek pracuje dwa lata, nie ma wyników i się go wyrzuca. A cykl olimpijski trwa cztery lata! Moim marzeniem było zapewnienie trenerowi tych czterech lat na pracę z kadrą. Gdyby się sprawdził, mógłby pracować dalej – pod warunkiem że wytrzyma to zdrowotnie i psychicznie! Kto nie prowadził kadry, ten nie zdaje sobie sprawy, jaki to wysiłek. Pracuje się 24 godziny na dobę, po czterech latach jest się wypompowanym. Podziwiam trenera siatkarek Jacka Nawrockiego, który wytrzymał psychicznie różne napięcia i dalej jest trenerem. Życzę mu jak najlepiej, bo to wielkie wyzwanie.
Nie udało się jednak zapewnić trenerom takiego komfortu pracy od igrzysk do igrzysk?
Niestety nie. Mój pomysł legł w gruzach, związki były przeciwne.
Zdołał pan jednak przeforsować inny pomysł – świadczenia dla olimpijczyków. Dziś trudno uwierzyć, że przez pierwszą dekadę III Rzeczypospolitej medaliści olimpijscy nie otrzymywali żadnego świadczenia.
To prawda. W rezultacie prowadziło to do tak skrajnych sytuacji, że olimpijczykom brakowało pieniędzy. Któregoś razu do Polski przyleciał przewodniczący MKOl Samaranch, hiszpański działacz sportowy. Wszyscy mistrzowie olimpijscy dostali piękne zaproszenia. Jest cudownie, elegancko, ale na spotkanie trzeba dojechać, ubrać się odświętnie. Proszę sobie wyobrazić, że Marian Kasprzyk, mistrz olimpijski w boksie, nie miał nawet garnituru, brakowało mu na bilet, a jego żona umierała na stwardnienie rozsiane.
Czy może pan opowiedzieć, jak doszło do ustanowienia tego świadczenia?
To było niesłychanie trudne przedsięwzięcie. Wszyscy byli przeciwko. Nawet Stefan Paszczyk, ówczesny szef Polskiego Komitetu Olimpijskiego, nie poparł inicjatywy i nie podpisał pisma w pierwszej wersji.
Paszczyk był ponadto posłem SLD, musimy przypomnieć.
Tak, a oni byli nauczeni, że jeśli jakiś pomysł nie pochodzi od nich, to jest zły. Chodziliśmy więc od ministerstwa do ministerstwa całą paczką – oprócz mnie Marysia Maleszewska-Kwaśniewska i Mietek Nowicki. Tłumaczyliśmy, że to dobry pomysł, musieliśmy też przekonać posłów w Komisji Sportu.
Po opracowaniu założeń zostałem poproszony na Komitet Ekonomiczny Rady Ministrów. Premier Balcerowicz przeprowadził ze mną rozmowę, trzymałem się stołu i wytrzymałem ciśnienie, choć nic nie udało się wskórać. Byłem załamany. Zadzwoniłem do senatora Tyrny, który był wicemarszałkiem izby, wyjaśniłem, że chcę się spotkać z panią marszałek Alicją Grześkowiak. Tyrna przekonał ją, żeby poparła mój pomysł. Opowiedziałem marszałek o wszystkim, ona się oburzyła, że można nie popierać tak wspaniałej inicjatywy. Za trzy dni miałem telefon od premiera Balcerowicza, żebym się stawił. Rozmowa była już zupełnie inna. Pani marszałek przedstawiła swoje argumenty: świadczenie dla olimpijczyków nie obciąży budżetu państwa, bo pieniądze będą pochodzić ze środków Totalizatora Sportowego. Grając w totolotka, budujemy w istocie obiekty sportowe, ale też kultura dostaje pewną pulę pieniędzy.
Potem zaczęły się pytania: „Czemu tylko olimpijczycy, a mistrzowie świata – już nie?”, „A czemu zdobywca brązowego medalu ma otrzymać tyle samo co złoty medalista?”. Ja mówię: „Ludzie, igrzyska olimpijskie to święto, to nabożeństwo każdego sportowca. Wiadomo, że każdy chciałby zdobyć złoty medal, ale tylko jednej osobie się uda. Czemu karać kogoś za to, że jest trzecim sportowcem w swojej dyscyplinie na świecie?”. Moje argumenty przekonały ich, by wszystkich zwycięzców olimpijskich traktować równo, czyli by za zdobycie dowolnego medalu – czy byłby to złoty, srebrny, czy brązowy – obowiązywała taka sama stawka.
Dla wielu zawodników, którzy uprawiali niszowe dyscypliny, gwarancja otrzymywania stałego świadczenia to była naprawdę ważna sprawa.
Oczywiście! Świadczenie olimpijskie miało kolosalne znaczenie dla niszowych dyscyplin. Zawodnicy przecież się poświęcają, mimo że nie mają perspektywy komercyjnej. Zdobycie medalu gwarantowało im emeryturę, może i niewielką, ale lepsze to niż nic. To dlatego, gdy udało się uchwalić ustawę, judocy, ciężarowcy, bokserzy czy gimnastycy zaczęli mi się kłaniać, wiedzieli, kto to załatwił. Ale byłem też raz na spotkaniu, na którym ludzie akurat o tym rozmawiali. Siedzę po cichu, słucham, gospodarz mówi: „Olek Kwaśniewski to załatwił”. Wtedy się odezwałem: „Ludzie, co wy tu opowiadacie! Prezydent podpisał ustawę, bo taka jest procedura legislacyjna, ale przecież nie on za tym stoi!”.
Od tamtej pory w sporcie trochę się zmieniło, także w tych niszowych dyscyplinach, ale wtedy bardzo cieszyłem się z tego, że udało się doprowadzić sprawę do finału. To kolejna cegiełka w tym, co mi się udało osiągnąć.
Czy uprawianie polityki, możliwość realnego zmieniania rzeczywistości dają taką samą satysfakcję, jaką czerpie trener z dobrze poprowadzonej drużyny?
Poradziłbym raczej wszystkim młodszym kolegom, żeby od polityki trzymali się z daleka. Polityka w niczym mi nie pomogła, choć też nie zaszkodziła, ale w apogeum moich umiejętności przestałem prowadzić siatkówkę, tak mnie wciągnęła polityka.
Myśli pan czasem: „Co by było, gdybym inaczej spożytkował ten czas?”?
Tak, żałuję, że nie zajmowałem się wtedy sportem.
Nieprzyjemnym finałem pana kariery trenerskiej były na pewno igrzyska w Atlancie.
Po 15 latach nieobecności w światowej siatkówce my nigdzie nie graliśmy, nikt nas nie zapraszał na sparingi. Mówili: „Jaka Polska, co wy tam umiecie!”. Było bardzo ciężko.
W każdym razie igrzyska to był dla mnie dramat, nie mogłem się po nich pozbierać. Jak się później okazało, graliśmy z mistrzem olimpijskim, z wicemistrzem olimpijskim i z mistrzem świata – taką mieliśmy grupę! I jeszcze Bułgarzy – ci nas zlali, jak chcieli. A my mieliśmy zdobyć złoty medal na tych igrzyskach! Nastawiałem zawodników na pierwszy mecz z Amerykanami, bo z mojego rozeznania wynikało, że są najsłabsi. Starsi zawodnicy w to nie wierzyli. W pierwszym secie prowadziliśmy do trzynastu, wtedy grało się jeszcze do piętnastu. Niestety Piotruś Gruszka uderzył raz piłkę w aut, Marcinek Nowak coś zepsuł i przegraliśmy. Jedynego seta w całym turnieju olimpijskim zdobyliśmy w meczu z Argentyną. Efekt był taki, że zrobiono ze mnie nieudacznika, odsądzano mnie od czci i wiary. Przeżywałem to strasznie. Pół roku nie wiedziałem, co ze sobą zrobić.
A prawda jest taka, że otworzył pan wówczas przed polską siatkówką perspektywę, dzięki której dziś możliwe są sukcesy. Postawił pan na nowych zawodników, odświeżył pan drużynę.
Koledzy dziennikarze w ogóle nie brali tego pod uwagę, kiedy osądzali mnie za wynik z Atlanty. Teraz, po 25 latach, rzeczywiście patrzy się na to trochę inaczej.
Jak wyglądały przygotowania do tamtych igrzysk?
Zostałem trenerem reprezentacji w ’94 i umówiłem się z PZPS na przygotowanie kadry dopiero na olimpiadę w Sydney w 2000 roku. Zacząłem potężnie pracować. Prowadziłem treningi podobnie jak Wagner. Byłem wrogiem wszystkich starych zawodników, oni mnie nie cierpieli. Chcieli mieć w sobotę jeden trening, a w niedzielę wolne. Miałem takie powiedzenie, że „fundusz wczasów pracowniczych przestał istnieć”. Z kolei wszyscy juniorzy, którzy potem odnosili sukcesy, wtedy byli jeszcze za młodzi. Nie mogli w niczym pomóc, bo to byli chłopcy w wieku 15–16 lat.
Wziąłem więc tylu młodych, ilu mogłem. Do tego był Krzysiu Stelmach, zawodnik klasy europejskiej, który potrafił przyjmować zagrywkę, i nieco starszy Leszek Urbanowicz. Oni dwaj przyjmowali zagrywkę. Z kolei rozgrywających było trzech. Ludzie pukali się w głowę, co ten Krebok robi. Zagumny pojechał czterokrotnie na igrzyska. Ale czy zdobył mistrzostwo świata? Zdobył. Nie było też wtedy libero. Nie miałem zmiany, a Zagumny wchodził na przyjęcie zagrywki za Dacewicza albo Nowaka. Ludzie nie mogli wyjść z podziwu, patrząc na to, co robię, a ja się ratowałem, bo tamci jeszcze gorzej przyjmowali.
Karierę zaczynał wówczas także Piotr Gruszka.
Tak, to był kryształ, tylko że wyrządzono mu krzywdę: kazano mu grać na przyjęciu z atakiem, a to był urodzony atakujący! Akurat ostatnio w telewizji wyemitowano nasz mecz w Patras z Grekami przed igrzyskami w Atlancie. Po 24 latach pierwszy raz zobaczyłem mecz, który dał nam kwalifikację olimpijską. Płakałem przed telewizorem, bo gdy stoi się z boku, niewiele widać, gra się tym meczem. A wtedy właśnie na boisku był Gruszka, Stelmach blokował, i wygraliśmy z Grekami.
Grzegorz Ryś, który asystował panu, a później Wagnerowi, oddaje panu honory, mówiąc, że „Krebok utorował drogę do sukcesów polskiej siatkówki, dokonał zmiany pokoleniowej”. Nazwiska, które wymieniał, robią wrażenie: Nowak, Dacewicz, Stelmach, Urbanowicz, Szyszko.
Tak, ale jeszcze cały rok trenowała ze mną kadra juniorów, byli tam Chadała, Murek, Papke i wielu innych. Warunek, jaki postawił Rubén Acosta, ówczesny prezes Międzynarodowej Federacji Piłki Siatkowej, był taki: jak dostaniecie się na igrzyska, to będziecie w Lidze Światowej. A po ’80 roku my przecież nie graliśmy w żadnych imprezach. W Polsce nie było nawet hali sportowej. Trenowaliśmy w Spale na sali lekkoatletycznej. Dyrektor ośrodka na moją prośbę załatwił sieci rybackie, zawieszono je na linach i w ten sposób trenowaliśmy, dosłownie jak lwy w cyrku. Kto przychodził, nie mógł się nadziwić, co tam się dzieje. Mało tego! Mieliśmy 80 piłek i proszę sobie wyobrazić, że po pięciu minutach nie było czym grać. Wszystkie piłki się rozleciały pod trybuny!
Jako sparingpartnera wyznaczono nam Ukrainę. Zawodnicy przyjechali potężnym autobusem. Każdy z siatkarzy miał ze sobą pięć wiertarek, osiem pomp i inne sprzęty. Rano szli na rynek i je sprzedawali, a dopiero potem przychodzili na salę na sparing. Dziś się z tego śmieję, ale wtedy mi się płakać chciało. Wolałem grać sześciu na sześciu, żeby coś z tego było, bo Ukraińcy nie mieli sił.
Jako anegdota brzmi fantastycznie, ale włos się jeży na głowie na myśl, że to były przygotowania do igrzysk olimpijskich…
I to były realia pracy w blisko 40-milionowym kraju! Otrzymaliśmy sprzęt Adidasa, a nikt wówczas nie wiedział, że dostaniemy się na igrzyska. Tymczasem na olimpiadzie obowiązywał sprzęt Reeboka. Musieliśmy pozaklejać loga Adidasa, żeby nie wejść w konflikt ze sponsorem igrzysk. Gdy szedłem na konferencję prasową po meczu, wyglądałem jak idiota: cały pozaklejany, w klapkach, żeby tenisówki nikogo nie raziły.
A to było niespełna 25 lat temu.
W siatkówce to przepaść, ta dyscyplina szalenie się zmieniła. Nastąpił rozwój siłowy, choć technika jest taka sama. Jeśli ktoś nie umie przyjmować zagrywki, to nadal sobie nie poradzi. Podstawy siatkówki pozostają takie same od ’45 roku. Zmieniła się siła i dynamika gry, to nie podlega dyskusji. Ratunkiem dla zawodowców jest to, że dziś są inne piłki – zmniejszono w nich ciśnienie o dwie dziesiąte. Gdyby dziś grano tymi piłkami, które my mieliśmy, to zawodnicy nie zdołaliby odebrać zagrywki. Ale dzięki temu łatwiej o dokładniejsze przyjęcie. Siatkówka plażowa jako pierwsza zdecydowała się na wypuszczenie powietrza z piłek. Gdy włodarze tradycyjnej siatkówki zauważyli, że tamtym lepiej się gra, postąpili tak samo.
Kiedyś też między meczami był organizowany tak zwany konkurs ciosu. Wójtowicz, Zieliński, Wojdyga ładowali piłkę w sufit. Ludzie wyli, wszystkim się to podobało. Gdy na treningach chciałem doprowadzić zawodników do ostateczności, mówiłem: „Każdy sufit kończy trening”. Za wszelką cenę starali się skończyć trening, a czasem nikt nie dobił do sufitu. Hala Gwardii we Wrocławiu wygląda jak kaplica, tam Wójtowicz i Zieliński walili piłką do sufitu. Teraz już nie ma tego konkursu, wtedy to były piękne czasy.
Cieszę się, że siatkówka się rozwinęła, ale patrzę na nią krytycznie. Część dzisiejszych gwiazdorów nie miałaby czego szukać na boisku za naszych czasów, biorąc pod uwagę ich technikę. Albo za co bierze pieniądze rozgrywający, gdy mu sędzia trzy razy gwiżdże podwójną piłkę w secie? Nie mogę się z tym pogodzić. Podwójna? Chłopie, to jest twoja praca! To tak, jakby słowo „który” napisać przez „u” otwarte.
Brakuje też dziś treningu pod kątem techniki indywidualnej. Sport rozwinął się w kierunku zwiększania siły, dynamiki. Sporo trenuje się szóstkami, co nie za bardzo mi się podoba. Nie rozgrywa się małych gier, nie szkoli się techniki. Środkowy nie potrafi podbić palcami. To są niesamowite rzeczy, Wagner musi się w grobie przewracać.
Chciałem zapytać o pańską relację z bokserem Marianem Kasprzykiem, także mieszkańcem Bielska-Białej. Niedawno opublikował pan w mediach społecznościowych wasze wspólne zdjęcie, na którym widać, jak piszecie sprawozdanie na walne zgromadzenie Beskidzkiej Rady Olimpijskiej. Jak wygląda dziś panów relacja?
Przyjaźnimy się, chodzimy razem do kawiarni. Wiele lat temu powstała Beskidzka Rada Olimpijska. Jej prezes i zastępca mieli problemy rodzinne, zrezygnowali z pełnionych funkcji i prezesem został lekarz Sławomir Wojtulewski, entuzjasta sportu. Fantastyczny człowiek, ale umarł i zostawił nas z całym tym majdanem. Byłem wtenczas wiceprezesem, więc na mocy statusu zostałem prezesem, z kolei Marian był członkiem w radzie, więc objął stanowisko wiceprezesa rady. Działaliśmy przez trzy lata. Gdy ostatnio odbywały się wybory, obaj podziękowaliśmy, już wystarczy. Razem mamy 155 lat!
Opowiem jedną anegdotę związaną z tą radą. Otóż chodziliśmy od firmy do firmy, żeby załatwić pieniądze, bo to jest działalność non profit. Samo przedarcie się przez portiernię to cud. Wreszcie udało nam się porozmawiać z sekretarką, a ona zwraca się do nas: „Panowie umówieni?”. Marian pyta: „To trzeba się umawiać?”. „No tak, mogli panowie chociaż zadzwonić”. „Tylko że my nie mamy telefonu” – mówię. Siedzimy na ławeczce, myśląc, co tu zrobić. Pani jest zacięta, mówi, że nie puści. Po pewnym czasie podchodzę, wyjaśniam jej: „Bardzo panią przepraszam, my naprawdę nie wiedzieliśmy, ale proszę iść do szefa i z łaski swojej powiedzieć, że w odwiedziny przyszedł ostatni żyjący mistrz olimpijski w boksie, pan Marian Kasprzyk”. Damesa poszła, po chwili drzwi się otwierają: „Panie Marianie, Boże mój! O, i pan Krebok”. Pan Krebok, nauczony biurokracji, wyciąga z kieszeni kopertę. Zwykle prośba o dofinansowanie sprawiała, że miłość nagle się kończyła. Ale się udało! Nazbieraliśmy ponad 10 tysięcy złotych.
A jednemu panu innego psikusa zrobiłem. Widzę, że ma trzy busy marki Mercedes, hale produkcyjne, a narzeka, że grosza nie ma. Wyciągam 100 złotych, mówię: „Masz, kup dzieciom szynkę, żeby nie jadły chleba ze smalcem”. Głupio mu się zrobiło i przelał później 500 złotych.
Czasem było mi niesmacznie, bo niektórzy postrzegali to tak, jakbyśmy zbierali pieniądze dla siebie. W tej chwili działamy trochę inaczej. Pan Tadeusz Pilarz przejął przewodnictwo w radzie, a prezydent Bielska również bardzo pomaga. Zresztą w Bielsku na Bulwarach Straceńskich stoi monument, na którym znajdują się tablice z wypisanymi nazwiskami wszystkich uczestników igrzysk pochodzących z Bielska-Białej: jest Pietrzyk, Kasprzyk, ale i Natalia Kot-Wala – brązowy medal w Melbourne, ’56 rok; Mietek Strzałka – Monachium, czwarte miejsce w gimnastyce. Jest Adam Małysz, są pozostali skoczkowie.
Niestety mało już nas zostało. Zbyszek Pietrzykowski i Leszek Błażyński umarli. A w boksie Bielsko było dość prężne, BBTS był mistrzem i wicemistrzem Polski przez wiele lat. W tej chwili działa również piłkarski klub Podbeskidzie Bielsko–Biała.
Zmieniając wątek, chciałem wspomnieć o historii związanej z pańskim wnukiem Brunem. Niedawno zbierano pieniądze na jego operację. Jaka była reakcja sportowego świata, kiedy powiedział pan: „Potrzebuję waszej pomocy”?
Już podczas badań w ciąży wykryto wadę polegającą na braku kości strzałkowej w prawej nóżce i dysfunkcji lewej. W Polsce proponowano co najwyżej amputację, więc synowa zaczęła szukać specjalisty. Dotarła do doktora Paleya w Stanach Zjednoczonych. Dogadali się, z tym że ja nie mam miliona ukrytego w kredensie. Zastanawiałem się nawet, czy nie sprzedać domu. Zaangażował się kolega Radek Anioł, który rozkręcił całą tę imprezę. Na Facebooku ukazał się post, od którego wszystko się zaczęło. Tam znajdował się licznik, który pokazywał, ile wpłynęło pieniędzy. Obracał się nieustannie, jak licznik w trakcie tankowania benzyny. Nie wiedziałem, czy śmiać się, czy płakać ze szczęścia. Środowisko siatkarskie wspaniale nam pomogło, wspaniale!
A licznik kręcił się zaledwie przez kilka dni.
Tak, milion złotych udało się zebrać w niespełna tydzień. To było niezwykłe! Udało się zdobyć więcej pieniędzy, niż było potrzeba, dlatego syn z synową zostawili w fundacji pozostałą część środków, by pracowały na rzecz innych dzieci wymagających operacji.
Czy operacja przebiegła bez przeszkód?
Tak, choć zdążyliśmy na ostatnią chwilę. Odbyła się 13 grudnia 2019 roku, a chwilę później ogłoszono pandemię koronawirusa. Doktor Paley musiał zamknąć klinikę w Stanach. Syn z rodziną zdążył ostatnim samolotem wylecieć do Japonii, do Tokio, bo właśnie tam pracuje.
W każdym razie operacja się udała, wnuk zaczął rehabilitację. Nóżka jest troszkę krótsza, za dwa lata potrzebny będzie zabieg metodą Ilizarowa, która pozwala na rozciąganie kości.
Jak dzisiaj wnuk się rozwija?
Teraz Bruno ma dwa lata i dwa miesiące. Jest niesamowity! Już zaczyna gadać, już zaczyna pyskować. Ale przede wszystkim jest niebywale żywotny. Ludzie śmieją się, że ma to po dziadku. Gdy pokazałem trenerom gimnastyki filmiki z udziałem Bruna, nie mogli w to uwierzyć. Wnuk robi siłowe stanie na rękach, do przewrotu w przód. Tego nie potrafią wykonać nawet średniej klasy zawodnicy! Codziennie oglądam sobie filmiki z Brunem. A wszystko to udało się dzięki wsparciu siatkarskiej braci.
Pamiętam, że również inni sportowcy się zaangażowali – Jurek Dudek i chyba Agnieszka Radwańska.
Tak, ale zaczęło się od siatkarzy, a dopiero później dołączyła reszta sportowców, którzy usłyszeli o akcji. Pomyślałem sobie, że ludzie podziękowali mi w ten sposób za Atlantę i za wszystkie klęski, które mnie spotkały. Mnóstwo dobrych ludzi stanęło na naszej drodze, bardzo jestem im wdzięczny za wsparcie.
Wspomniał pan też o pracy syna w Japonii. Tak jak pan został trenerem siatkówki.
Zgadza się, zdobył kontrakt w Japonii. To inna kultura i syn ma do czynienia z zupełnie inną szkołą trenerską. Trochę jest załamany, bo Japończycy są zadufani w sobie, uważają, że grają najlepszą siatkówkę na świecie. On ma charakter po mnie i próbuje coś zmieniać. Japończycy grają szóstkami bez zmian i uważają, że to najlepszy sposób treningu dla dzieci.
Kuba nie może się z tym pogodzić. Gdyby znał japoński, mógłby przygotować publikację, film nagrać z minisiatkówką. Przecież w Stanach Zjednoczonych w to grają, w Polsce w to grają, w Europie w to grają. Minisiatkówka bardzo się rozwinęła, tymczasem oni grają szóstkami, a na większym boisku – nawet w dziewięciu w trzech rzędach. Każdy stoi na swoim miejscu, nic mu nie wolno. Kontrakt syna niebawem się kończy. Japończycy chcą, by został, ale nie wiem, czy Kuba go przedłuży.
Niedawno zmarła pana żona.
Moja żona dziewięć lat temu przeszła operację tętniaka mózgu. Na początku nie wiedziałem, co zrobić. To było kompletne zaskoczenie. Nikt nigdy nie chorował w rodzinie, wszyscy byli zdrowi, a tu nagle przyjeżdża pogotowie. Akurat znałem ordynatora, przyjaźniliśmy się. Gdyśmy trafili do szpitala, oni mnie pytają: „Wiktor, co robimy?”. Ja mówię: „Słucham? Ja jestem magister od koziołków, nie pytajcie mnie, co robimy…”.
Całą noc nie spałem, gdy żona trafiła do szpitala. Zasnąłem dopiero o wpół do ósmej rano, a gdy się przebudziłem piętnaście po ósmej, postanowiłem, że zawiozę ją do kliniki. Wskoczyłem do auta, pojechałem do szpitala, żona była już na stole operacyjnym, wszystkie zgody podpisane. W klinice jest inaczej, lekarze działają bezinwazyjnie. Tętnicą udową dostają się do mózgu, bo trzeba klips założyć.
Tętniak pękł i konieczna była operacja. Lekarz musiał wyciąć całą kość ciemieniową, bo mózg w spotkaniu z krwią spowodowałby natychmiastowy zgon. Niestety uszkodzony został system nerwowy, żona nie odzyskała przytomności po operacji, nie miała żadnych szans. Nie zdążyliśmy się nawet pożegnać. To było rok po Smoleńsku. Od tamtej pory przez ostatnie dziewięć lat żona leżała jak roślinka tutaj, w Bielsku.
Czy w trakcie odwiedzin miał pan wrażenie, że żona słyszy, co pan do niej mówi?
Był taki moment półtora roku temu, gdy żona stała się nieco bardziej pogodna. Takie miałem wrażenie, bo wcześniej nie było z nią żadnego kontaktu. Ziewanie czy mruganie to są odruchy bezwarunkowe.
Codziennie od dziewięciu lat do niej jeździłem. Dużo rzeczy potrafiłem przy niej zrobić. Gdy nadeszła pandemia, zamknięto szpital, zakazano odwiedzin. Przywykłem do myśli, że żona kiedyś musi umrzeć, mimo wszystko było to smutne przeżycie. Zmarła w maju tego roku, gdy przestałem ją odwiedzać z powodu zakazu. „Chłopa nie ma, pewnie sam umarł albo się ożenił” – dziś tak humorystycznie to traktuję. Z powodu kwarantanny Kuba nie mógł przyjechać na pogrzeb. Był natomiast starszy syn, który mieszka w Warszawie.
Pocieszam się po śmierci żony tym, że Bruno został wyleczony z choroby. Życie trwa. Cała rodzina jest szczęśliwa, a przecież nie było pewności, jak to się skończy. Nikt nie wiedział, czy Bruno będzie biegał. Okazało się, że doktor znakomicie wszystko ponastawiał, a wnuk pięknie się rozwija.
Wiktor Krebok
ur. 30 września 1943 r., trener siatkówki, wychowanek Włókniarza Bielsko-Biała (był także trenerem tej drużyny). Trener żeńskiego zespołu BKS Stal Bielsko-Biała, z którym zajął w sezonie 1981/1982 piąte miejsce w pierwszej lidze. W sezonie 1982/1983 prowadził męską drużynę Beskidu Andrychów, z którą zajął czwarte miejsce w ekstraklasie. Był również trenerem drugoligowej drużyny GKS Jastrzębie (1983–1985) oraz asystentem Huberta Wagnera w reprezentacji Polski seniorów (zespół zdobył wicemistrzostwo Europy w 1983 r., zajął czwarte miejsce na mistrzostwach Europy w 1985 r. oraz zakwalifikował się do igrzysk w Los Angeles w 1984 r.). Od 1994 r. trenował reprezentację Polski seniorów, która rok później zajęła szóste miejsce na mistrzostwach Europy i zdobyła awans na igrzyska olimpijskie w Atlancie. Odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.