Wystarczyło, że popatrzyliśmy na siebie, i każdy wiedział, co trzeba robić
Rozmowa z Mieczysławem Nowickim, kolarzem, zdobywcą srebrnego i brązowego medalu olimpijskiego na jednych igrzyskach w Montrealu (1976)
Skończył pan w tym roku 70 lat. Jakie to uczucie?
Mój tato dożył 97 lat, ale nie ma go już z nami piąty rok. W kwietniu skończyłby 102 lata. Ojciec nie miał znaczącego wykształcenia, za to wiele doświadczył w życiu. Pochodził z wielodzietnej rodziny. Babcia urodziła czternaścioro dzieci, a dwunastka wychowała się na dorosłych. Bodajże dwie siostry i brat trafili do armii Andersa. Przez ostatnich pięć lat ojciec mieszkał ze mną i powtarzał: „Zobaczysz, jak czas szybko mija”. Wspominał, że poparzył się, jak był dzieckiem. Utkwiło mu to w pamięci, bo to przecież szok dla dziecka. „Od tego momentu – mówił mi – minęło ponad 90 lat, nie wiadomo kiedy”. Miał rację. Jak sięgnę wspomnieniami do swoich przygód sportowych, to niestety tak jest, że nim człowiek się obejrzy, wszystko przemija. Szybko czas leci, na szczęście wspomnienia pozostają.
Dla pana przełom roku 2020 i 2021 musiał być szczególnie przykry, bo zmarł Ryszard Szurkowski, a kilkanaście tygodni wcześniej odszedł Ed Borysewicz. Szurkowski był pańskim przyjacielem, mentorem, starszym kolegą, a pan był dla niego kimś, kto zwłaszcza w ostatnich latach jego życia pięknie zdał egzamin z przyjaźni.
Poznaliśmy się, kiedy byliśmy piękni i młodzi, rodziły nam się dzieci, potem dorastały. Przez cały ten czas utrzymywaliśmy ze sobą kontakt. Nasza przyjaźń była głębsza i dojrzalsza niż relacje w niejednej rodzinie. Odwiedzaliśmy się nawzajem, w czasach doli i niedoli. Owszem, czasami różniliśmy się w poglądach, ale nie w kwestiach sportowych. To było coś, co nas łączyło, a po zakończeniu kariery pozwoliło nam udzielać się społecznie na rzecz Towarzystwa Olimpijczyków Polskich czy Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Ciągle byliśmy w gotowości. Jak zaszła potrzeba, to on się pojawiał, a jak sam potrzebował wsparcia, żebyśmy na przykład wspólnie wzięli udział w jakimś spotkaniu, to też nigdy nie odmawiałem. To była głęboka przyjaźń i wierna do końca. Na dowód tego powiem, że o wypadku Ryszarda w Kolonii dowiedziałem się od jego żony Iwony. Poprosiła mnie o dyskrecję, w tajemnicy. To był okres wakacyjny i rehabilitacja w Kolonii przebiegała dość niemrawo. Iwona zdecydowała, by przewieźć Ryszarda do Polski. Pomógł nam dyrektor Filip Nowak z Narodowego Funduszu Zdrowia. Z dnia na dzień zorganizowano transport i specjalnym samolotem przewieziono Ryszarda do Konstancina. Narastało jednak ciśnienie medialne, więc w końcu uznano, że czas poinformować o wszystkim szersze grono.
Do tego momentu był pan jednak na tyle dyskretny, że nawet Tadeusz Mytnik, wasz kolega z drużyny, o niczym nie wiedział.
To prawda, był niczego nieświadomy, mimo że nie mamy przed sobą tajemnic. Jak trzeba, to o wszystkim sobie mówimy, ale uszanowałem wolę żony Ryszarda. Niestety rehabilitacja nie przynosiła oczekiwanych efektów. Coraz więcej osób słyszało o sprawie, najróżniejsi ludzie dzielili się pomysłami. Wtedy odsunąłem się w cień, bo nie jestem lekarzem ani specjalistą, który będzie doradzał. Z perspektywy czasu nie wiem, czy słusznie trzymaliśmy to w tajemnicy.
Był pan pięć lat młodszy od Szurkowskiego. Czasem między młodymi sportowcami wywiązuje się rywalizacja, co jest zupełnie naturalne. Wasza relacja zamieniła się jednak w przyjaźń…
Zgadza się. Początkowo niektórzy nazywali mnie dla żartu kolarzem wąskotorowym, bo przygodę ze sportem zaczynałem jako kolarz torowy. Jeszcze na igrzyskach w Monachium wystąpiłem w takiej roli. Zajęliśmy wtedy najgorsze miejsce, czyli czwarte. Przegraliśmy z powodu defektu technicznego i niedopatrzenia mechanika, który powinien był sprawdzić stan przyklejenia opon do kół. Wtedy opony kleiło się na różne sposoby, bo nie było w Polsce dostępu do takich rozwiązań, z jakich korzystali sportowcy na Zachodzie. W każdym razie wzajemnie sobie kibicowaliśmy.
Później była seria różnych wyścigów, kryteria uliczne były modne w tamtym okresie, nazywały się Szlakami Budowy Socjalizmu. Wyścigi odbywały się w Płocku, w Skarżysku-Kamiennej, Starachowicach, Nowej Hucie, wszędzie tam, gdzie były wielkie przemysłowe inwestycje PRL-u. Miałem doświadczenia jako torowiec, byłem średniodystansowcem, jeździłem indywidualnie i drużynowo, ale na szosie dawałem sobie nieźle radę. Radziłem sobie z innymi jak z dzieciakami, jakbym miał jakieś turboprzyspieszenie. Dzięki temu całe pokolenie starszych kolarzy – wśród nich Szurkowski – nabrało do mnie, młodziaka, szacunku. Tak to wszystko się zaczęło.
Po igrzyskach w Monachium trener Henryk Łasak postanowił wypróbować mnie jako szosowca. Miałem zaszczyt brać udział w dwóch zgrupowaniach. Potem zdarzył się tragiczny wypadek w Skomielnej Białej, w którym zginął Łasak. W ’73 roku wystartowałem w Wyścigu Pokoju. Wygrał Szurkowski, wszyscy zgodnie mu pomagali. Od tamtej pory współpraca układała się znakomicie. Tworzyliśmy zespół, który rozumiał się bez słów. Wystarczyło, że popatrzyliśmy na siebie, i każdy wiedział, co trzeba robić.
Dość powiedzieć, że po nieudanym olimpijskim debiucie, kiedy zdobył pan wspomniane czwarte miejsce, kolejne igrzyska pokazały, że panów współpraca ma przełożenie na wyniki medalowe.
Tak. W kolejnych igrzyskach, w Montrealu, startowałem już nie jako wąskotorowiec, tylko jako kolarz szosowy pełną gębą. Wyścig drużynowy odbywał się akurat na rozpoczęcie igrzysk. Jako pierwsi zdobyliśmy medal dla Polski, pierwszy z łącznie 26 medali przywiezionych przez Polaków z Montrealu. W drużynowej jeździe na czas wywalczyliśmy wicemistrzostwo olimpijskie. A przypomnę, że rok wcześniej w Belgii pokonaliśmy Wielkiego Brata ze Wschodu o 4,5 sekundy. Na igrzyskach niestety zrewanżowali się nam różnicą dwudziestu paru sekund. Po latach doszliśmy do wniosku z Mytnikiem, że zabrakło dobrej komunikacji, nie mieliśmy takiej łączności jak dzisiejsi kolarze. Gdyby informowano nas na bieżąco, jakie różnice nas dzielą, z pewnością zostalibyśmy mistrzami olimpijskimi. Mówiono nam tylko, że jedziemy po złoto i nie musimy się spieszyć. Okazało się, że to był błąd. Wtedy stało się z ołówkiem i sekundnikiem, ktoś dokonał złych obliczeń. Takie to były czasy.
Przypomnijmy jednak, że zapisał się pan w historii jako ten, który w Montrealu zdobył dwa medale, drużynowo, ale też indywidualnie. Wywalczył pan brąz w dość dramatycznych okolicznościach.
Założenia od początku były inne. Startowała nas czwórka. Oprócz mnie także Janek Brzeźny, ówczesny mistrz Polski, ja byłem wicemistrzem, oraz Szurkowski i Szozda. Scenariusz był taki, że razem z Brzeźnym mamy pomagać Szurkowskiemu i Szoździe. Innego wariantu trener Madaj nie brał pod uwagę. A rzeczywistość okazała się taka, że odjechała ucieczka, która przedwcześnie zaczęła rozgrywać wyścig. Specjalnie nie angażowałem się we współpracę, bo takie były założenia i trzeba było je wykonywać. Ale meta się zbliżała, ucieczka miała przewagę, a reszta gdzieś w peletonie. Ostatecznie zdobyłem brązowy medal, choć mogło być różnie. Mam zdjęcie z tego finiszu. Wraz ze mną na metę wjeżdżał Szwed Johansson, zaraz obok Włoch i Belg, dzieliły nas dosłownie centymetry. W każdym razie moja pasywna jazda w ucieczce spowodowała, że byłem nieco uśpiony. W grupce uciekającej było dwóch Włochów. Gdy Szwed zaatakował na 3–4 kilometry przed metą, sądziłem, że któryś z Włochów zacznie go gonić – i wtedy rezultat byłby całkiem inny. Ale oni stonowali i finał był, jaki był.
Powróćmy do Ryszarda Szurkowskiego, jego wypadek w 2018 roku dla wszystkich był szokiem. Jak wyglądała relacja panów w ostatnich latach?
Czułem wielki smutek, gdy odwiedzałem Ryśka. Pamiętałem go inaczej, jako pełnego życia, aktywnego człowieka. Po wypadku leżał przykuty do łóżka, nieustannie ktoś musiał być przy nim, bo sam nie mógł pić ani jeść. Miał porażenie obukończynowe, nie ruszał palcami. To był przygnębiający widok. W trakcie kariery wszyscy mieliśmy przecież wypadki, one są wkalkulowane w ten sport. Zawsze jednak podnosiliśmy się, nic się nie działo, a tutaj taki niefortunny upadek – i tragedia! Odwiedziłem Ryśka w dzień jego urodzin – 12 stycznia kończył 75 lat – razem z Kajetanem Broniewskim, sekretarzem Towarzystwa Olimpijczyków Polskich. Pojechaliśmy do Ryszarda pod koniec dnia, ciemno się robiło, bo w styczniu dni są krótkie. Zawieźliśmy mu dobrą whisky. Bardzo się ucieszył, ale wyczuliśmy, że coś jest na rzeczy. Specjalnie się nie skarżył. Próbowaliśmy wydobyć od żony jakieś informacje, ale też była oszczędna w słowach, choć zawsze, ilekroć potrzebowała natychmiastowej pomocy, wydzwaniała do mnie.
Okazało się tymczasem, że tamtego dnia Rysiek miał już poważne kłopoty. Nikt się tego nie spodziewał, bo lekarze skupiali się bardziej na rehabilitacji, a mniej na profilaktyce. Może troszkę to zbagatelizowali, a może on sam się nie skarżył, więc uznali, że wszystko jest w porządku. Tyle że wiadomo, że jak człowiek leży w łóżku przez dłuższy czas, to w końcu może mieć kłopoty. Przecież ten problem nie pojawił się z dnia na dzień, ale dużo, dużo wcześniej. Z perspektywy czasu trudno jednak kogoś winić.
Ryszard Szurkowski (1946–2021)
„Czasami zastanawiam się, dlaczego właśnie ja. Wszyscy wyrastaliśmy przecież z tego samego środowiska, żyliśmy tak samo. Co było w mojej głowie, że pchało mnie w kierunku kolarstwa? W rodzinie nikt się tym nie zajmował” – mówił Ryszard Szurkowski w wywiadzie udzielonym Maciejowi Zdziarskiemu do książki „Seniorze, trzymaj formę!” (Kraków 2015). Pierwszy w historii Polski indywidualny mistrz świata na szosie, czterokrotny triumfator Wyścigu Pokoju, dwukrotny srebrny medalista olimpijski w drużynie. Był samoukiem. To dzięki niemu i kolegom z drużyny (m.in. Lucjanowi Lisowi, Tadeuszowi Mytnikowi, Mieczysławowi Nowickiemu, Stanisławowi Szoździe) polskie kolarstwo wkroczyło do światowej czołówki, a na rowerze chciało się ścigać każde polskie dziecko.
Po zakończeniu czynnej kariery Szurkowski chętnie uczestniczył w wydarzeniach promujących sport i aktywność fizyczną. „Wiem, że wszystko, co było możliwe do osiągnięcia, jest już za mną. Mam tego świadomość, choć nie lubię o tym myśleć” – podkreślał. Uczestniczył w wielu wyścigach dla weteranów. W trakcie jednego z nich, w czerwcu 2018 r. w Kolonii, został ciężko ranny na skutek kraksy z innymi zawodnikami. Aż do śmierci walczył o odzyskanie sprawności. Zmarł 1 lutego 2021 r.
Czy to urodzinowe spotkanie było pańską ostatnią rozmową z Ryszardem Szurkowskim?
Tak.
Chciałem zapytać o Eda Borysewicza. Gdy rozmawiałem z nim latem roku 2020, opowiadał o swoim życiu, miał wiele planów i bardzo ciepło mówił o panu. Niedługo później okazało się, że zmarł na COVID.
Gdy go poznałem, byłem młodym chłopakiem. Urodziłem się w Piątku, miejscowość znanej z tego, że stanowi geometryczny środek Polski. W ’66 lub ’67 roku przebiegał przez Piątek jeden z etapów Wyścigu Pokoju. Zaczynał się w Kutnie, a kończył bodajże w Poznaniu. Postanowiliśmy wybrać się z kolegami na start etapu do Kutna. Panowała wtedy moda na rowery marki Jaguar, które można było kupić w sklepach GS-u. Rodziców nie było stać na to, żeby zafundować mi taki sprzęt, więc pojechałem na swoim rowerze z wygiętą kierownicą, bez przerzutek. W każdym razie jedziemy sobie, nagle mija nas peleton, a w nim 15–20 kolarzy, między innymi Edek Borysewicz i wielu innych starszych zawodników, których później miałem okazję poznać, gdy zostałem mistrzem Polski. Jak zobaczyli, że jadą młodzi ludzie, to podkręcili tempo, by nas zgubić. Niektórzy ze starszych szybko odpadli, a ja się nie dałem. Borysewicz zobaczył, że nie pękam, i to na rowerze turystycznym, więc pyta mnie, skąd jestem. I tak się zaczęło. Do dziś mam przed oczyma ten dzień, w którym Ed namówił mnie na kolarstwo.
Akurat w tym samym czasie „Dziennik Łódzki” organizował Mały Wyścig Pokoju, bo przez lata wyścig odbywał się właśnie w dwóch kategoriach. Każde zgłoszenie punktowano w prasie, więc koledzy zgłosili również mnie, nawet o tym nie wiedziałem. Potem kupili gazetę, patrzą, a tam moje nazwisko. Okazało się, że startuję w Wyścigu Pokoju! Niektórzy z chłopaków mi zazdrościli.
Gdy przyjechałem na wyścig, trafiłem do Klubu Sportowego Społem Łódź. Ed zbliżał się do końca kariery i zaczął angażować się w pomoc młodym. Upatrzył mnie sobie. W rezultacie zająłem drugie miejsce, ale tylko dlatego, że zabrakło mi doświadczenia i odpowiedniego przygotowania. Nie miałem pojęcia o jeździe na kole ani o zmianach, tylko jechałem tak długo, na ile starczyło mi sił. Zostaliśmy tylko ja i Andrzej Bek. On nie dawał zmian, jechał na kole, dlatego mnie ograł. Natomiast jeden z etapów stanowiła jazda na czas – i to ja ją wygrałem! Z czasem nauczyłem się, jak współpracować na trasie, i niebawem role się odwróciły – Bek wjeżdżał na metę za mną.
Edek po kilku sytuacjach w Społem, które mu się nie spodobały, przeszedł do Klubu Sportowego Włókniarz. Został tam trenerem. A skoro trener poszedł gdzie indziej, to my, młodzi, wszyscy za nim! Było nas sześciu albo siedmiu. Klub postanowił nas jednak zawiesić. Przez pół roku nie mogliśmy startować, aż w końcu ktoś mądry puknął się w głowę i stwierdził, że wyrządzają nam krzywdę.
Można powiedzieć, że pańskie kolarstwo zaczęło się od Borysewicza. Miał oko do kolarzy. Wypatrzył pana, ale też Armstronga czy LeMonda.
Tak, wspomina o tym w swoich książkach, które wydał w Stanach. Swego czasu przyjechała redaktorka ze Stanów, w Łodzi spotkała się i ze mną, i z Janem Kudrą, z kolegami. Nie widziałem tej książki, ale może już się ukazała. Ta dziennikarka również interesowała się karierą sportową i trenerską Borysewicza. Nasza przyjaźń zaczęła się w ’76 roku. Gdy startowały igrzyska, Edek wyjechał do Stanów. Trafił do środowiska kolarskiego, do prezesa tamtejszej federacji, a w niedługim czasie odkrył LeMonda i innych. W Polsce był gnębiony przez ówczesne władze związkowe, bo miał doświadczenie, jako pierwszy z kolarzy skończył akademię wychowania fizycznego.
Historia jego pobytu w USA była zdumiewająca. Przyjeżdża z Polski człowiek, który nie mówi po angielsku. Ma pojechać na igrzyska w Montrealu, ale nie udaje mu się dotrzeć. Trafia do sklepu rowerowego, a później na trening. I mówi Amerykanom: „Słuchajcie, to, jak wy jeździcie, to w ogóle nie jest kolarstwo. Ja was nauczę, jak trzeba to robić”. Przyzna pan, że brzmi to jak niewiarygodna historia?
Ale naprawdę tak było! Pamiętam, jak LeMond przyjechał na wyścig do Kluczborka. Drobny był z niego chłopaczyna, skarpetki miał pod same kolana, jakby do komunii szedł. Po latach widać, że miał zdrowy organizm i z czasem pojawiły się wyniki. Słuchał Borysewicza i to zaowocowało. Również moje późniejsze sukcesy są jego sukcesami. Wiele razy rozmawialiśmy z Edkiem i jego wskazówki, które wziąłem sobie głęboko do serca, okazały się pomocne. Był bez reszty zaangażowany w każdą współpracę. To dawało niesamowite efekty w przypadku wszystkich jego podopiecznych.
Edward Borysewicz (1939–2020)
Edward Borysewicz urodził się 18 marca 1939 r. w Kisielewszczyźnie. Był zawodnikiem Społem Łódź, dwukrotnym mistrzem Polski w wyścigu drużynowym na 100 km (1962, 1964). Od 1968 r. pracował jako trener m.in. Społem Łódź i Włókniarza Łódź. Od 1977 r. trener olimpijskiej kadry kolarskiej Stanów Zjednoczonych (jego zawodnikiem był m.in. Greg LeMond – dwukrotny mistrz świata i trzykrotny zwycięzca Tour de France). Po latach tak wspominał początkivswojej kariery trenerskiej w USA:
Pamiętam, jak któregoś razu pojechaliśmy razem do sklepu, bo kolega potrzebował jakiejś części do roweru. To było w New Jersey. Rozglądam się po sklepie, podchodzi do mnie starszy pan i pyta: „Can I help you?”. Ja na to: „I don’t speak English”. Rozmówcą okazał się wiceprezydent amerykańskiej federacji kolarskiej, który zaproponował, by Borysewicz przyszedł na trening najlepszego z klubów kolarskich. Przyjeżdżam, a na miejscu 150 osób – mężczyźni, kobiety, dzieci, młodzież, brzuchaci, wąsaci. Zastanawiam się, co to ma być. Kiedy ci kolarze przyjadą? W końcu pojawiło się kilku juniorów, wybija dziesiąta, Mike podnosi rękę i krzyczy: „Let’s go!”. Ruszyła cała ta banda, droga wiodła wokół jeziora. Żeby się nie przewrócić w takim tłumie, szybko pognałem na przód. Tam dwóch młodych dyktowało tempo, a ja, stary cwaniaczek, jadę razem z nimi. Przejechaliśmy z 80 kilometrów, zostało nas kilku. Gdy dojechaliśmy na miejsce, pytają mnie, ile trenuję. Ja na to, że przestałem trenować cztery lata temu i jeżdżę turystycznie. Tamci wyjaśniają, że nieźle mi poszło na ich treningu. Trudno mi ukryć zdziwienie: „To był trening? To była przejażdżka!”. I zaraz dodaję: „Zobacz, masz złą pozycję. Męczysz się na rowerze, bo siedzisz jak na nocniku”. Zaczęli się śmiać, ale koniec końców ustawiłem pozycję tym dwóm juniorom. Gdy za tydzień znów przyjechałem, wszyscy ci ludzie chcieli, żeby im ustawiać pozycje. Nie było szans, tam przyjechało 150 osób, a każdemu musiałbym poświęcić z 15 minut. Mówię więc: „Słuchajcie, dajcie mi tłumacza, salę, tablicę, kredę, a ja opowiem wam wszystko, co wiem o kolarstwie”. Wkrótce Borysewicz podpisał swój pierwszy kontrakt.
Latem roku 2020 miał pan kontakt z Edem Borysewiczem?
Byliśmy cały czas w łączności. Chciał przylecieć z USA wcześniej, ale przez COVID wstrzymano loty. Gdy pojawiła się szansa na powrót, od razu z niej skorzystał. Sądził, że tutaj, z dala od ludzi, nic mu nie będzie. Zaczęło się od tego, że miejscowy rolnik miał mu ściąć drzewa na działce. Nie pojawił się w umówionym terminie, więc Edek do niego dzwoni i pyta, co się dzieje. On na to, że nie mógł przyjść, bo ma koronawirusa. Niedługo potem rozmawiam z Edkiem przez telefon i słyszę, że ciężko oddycha. Pytam, co mu jest, a on na to: „Chory jestem. Prawdopodobnie ten rolnik mnie zaraził”.
Wszystko potoczyło się dość szybko, mimo że Edek miał dobrą pomoc. Zaprzyjaźniony lekarz, który od lat jest zaangażowany w opiekę nad kolarzami, zresztą przyjaźnił się z Edem, przepisał mu sterydy, które pomagają w takich sytuacjach. Wiem, że był pod respiratorem, miał osocze. Ściągnęliśmy specjalistów do pomocy, lekarze byli w stałym kontakcie ze szpitalem w Drezdenku, gdzie Ed leżał, ale niestety nie udało się pomóc. Pozostały wspaniałe wspomnienia.
Swego czasu udało się panom zorganizować wyścig na dwóch kontynentach.
Tak. Byłem dyrektorem wyścigu Solidarności i olimpijczyków. W ’97 roku, podczas dziewiątej edycji, postanowiliśmy z Edkiem zorganizować wyścig na dwóch kontynentach – cztery etapy w Polsce i cztery w Stanach Zjednoczonych. Borysewicz miał wtedy niezwykłą pozycję w Stanach, mimo to dziennikarze z pewnej gazety kpili sobie z tego pomysłu. Nam się jednak udało! Wyścig przyciągnął ponad 800 tysięcy widzów. Startowali wielcy Amerykanie, a także grupy z Polski i z Europy. Logistycznie było to wielkim wyzwaniem i nie wiem, czy dzisiaj by się udało. Dla tych myślących inaczej dziennikarzy trudności pewnie wydawały się zbyt duże. Ale my dopięliśmy swego, w dużej mierze właśnie dzięki Edkowi. Warto o tym przypominać, bo takie są fakty.
Powróćmy do pana kariery zawodniczej. Zniknął pan ze sportu bardzo szybko. Mówiło się po latach, że to z powodu pewnej niepokorności, zadawania niewłaściwych pytań o pieniądze…
Tak, szybko skończyłem przygodę ze sportem. Przyczynili się do tego działacze, prezesi związku. W ’77 roku, gdy miałem 26 lat, uznali, że jestem za stary. Roznieśli plotkę, że byłem chory na zapalenie płuc i nie ma co we mnie inwestować, co było nieprawdą. Los zrządził, że po zakończonej przygodzie ze sportem jeden ze starszych kolegów zwrócił się do mnie z pomysłem, powiedział: „Chodź, zajmiemy się jakimś biznesem”. Był kierowcą ciężarówki, woził surowce do producenta wykładzin podłogowych. Wybudowaliśmy małą fabryczkę, w której zaczęliśmy produkować wykładzinę. To był czas, gdy można było produkować guziki lub szpilki, a i tak wszystko znikało w mgnieniu oka.
Czas wiecznych niedoborów. Każdy, kto coś produkował, mógł liczyć na zbyt. W ten sposób z młodego, dobrze zapowiadającego się kolarza stał się pan prywaciarzem na całe lata 80.
Trwało to ileś lat, aż w końcu mecenas Ryszard Parulski, który był twórcą Towarzystwa Olimpijczyków Polskich, namówił mnie na współpracę. Przez wiele lat byłem dyrektorem wspomnianego wyścigu Solidarności i olimpijczyków. Miałem okazję poznać wielu polityków na poziomie samorządowym, którzy później zasiedli w ławach poselskich. Po jakimś czasie zastąpiłem Jacka Dębskiego na stanowisku prezesa Urzędu Kultury Fizycznej i Sportu w Warszawie. Ironia losu sprawiła, że ci sami działacze, którzy dawniej przyczynili się do tego, że zakończyłem karierę kolarską, po latach przyszli do mnie po pieniądze z urzędu.
Przyszli do ministra Nowickiego, którego 20 lat wcześniej pozbawili szansy na rozwój kariery.
Nie zamierzałem wytykać im tego, co zrobili, czy żalić się, że gdyby nie oni, mógłbym kontynuować karierę. Powiedziałem im: „Spokojnie, panowie!”, bo widziałem, że przeżywali to spotkanie, cali purpurowi się zrobili. „Czego potrzebujecie?” – spytałem. Okazało się, że ma powstać nowa pływalnia dla niepełnosprawnych sportowców. Obiekt powstał. Myślę więc, że zachowałem się w porządku.
A z pewnością inaczej, niż spodziewali się ci, którzy mieli powody wstydzić się tego, co panu zrobili.
Ci ludzie pewnie wstydu nie mieli. Zrobiłem, co uważałem za słuszne, bo to przecież obiekty nie dla nas, ale dla sportowców, to oni będą z nich korzystać.
Widać, że ma pan w sobie żyłkę organizatora, kogoś, kto lubi tworzyć coś nowego.
Istotnie tak jest. Pełniłem łącznie trzy różne funkcje społeczne, najpierw jako szef Regionalnej Rady Olimpijskiej w Łodzi, potem szef Towarzystwa Olimpijczyków Polskich i wiceprezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Wszystko to były działania społeczne. Miałem bardzo dobre relacje z dyrektorem szpitala klinicznego Leszkiem Markuszewskim. Z czasem zrodziła się idea, by zorganizować profilaktyczne badania lekarskie dla medalistów olimpijskich, którzy w swoim miejscu zamieszkania mają utrudniony dostęp do służby zdrowia. Prowadziliśmy te badania przez 13 albo 14 lat. Gdy zmienił się dyrektor w Łodzi, przenieśliśmy akcję do Radomia.
To tylko jeden przykład, a podobnych inicjatyw mamy mnóstwo. Realizujemy chociażby projekt Dotknij Medalu Olimpijskiego. Polega on na tym, że medaliści olimpijscy spotykają się z uczniami w szkołach, opowiadają o swoich dokonaniach, dzieciaki mogą wziąć medal do ręki, zrobić zdjęcia z olimpijczykami. To dla nich niesamowite przeżycie. Pomaga nam resort sportu, otrzymujemy pieniądze na organizację spotkań, na pokrycie kosztów dojazdu. W projekcie brali udział między innymi Renata Mauer, Leszek Blanik czy Tomek Kucharski. Sam pamiętam, jak za młodu na zgrupowaniach zobaczyłem Zdzisia Krzyszkowiaka czy Marię Kwaśniewską-Maleszewską. To byli nasi idole! Inspirowali nas i motywowali do dalszej pracy.
Inny projekt to lekcje wychowania fizycznego z udziałem olimpijczyków. Kilku z nich, pięciu czy sześciu, przyjeżdża do szkoły i ćwiczy razem z uczniami. Zachęcamy dzieci do uprawiania sportu i widzimy, że młodzież się otwiera na to. Tworzymy podwaliny dla przyszłych sportowców. Oczywiście nie każdy zostanie medalistą, ale chodzi o to, by aktywnie spędzali czas, by odciągnąć ich od pokus, które funduje cywilizacja. Owszem, wszystko jest dla ludzi, ale w pierwszej kolejności trzeba zadbać o stan zdrowia.
Gdy ostatnio po pandemii mieliśmy dwa albo trzy spotkania, jeszcze przed wakacjami, widzieliśmy, że coraz więcej chłopców boryka się z nadwagą. Lubią sobie pojeść i to jest problem. Delikatnie próbowaliśmy im wskazać inną drogę, pokazać, że trzeba o siebie dbać. W ten sposób spłacamy po części dług zaciągnięty przed laty u ludzi, którzy nam pomagali.
Jaki ma pan plan na siebie po siedemdziesiątce? Czy ta okrągła rocznica coś zmienia?
Kondycyjnie czuję się nie najgorzej, mentalnie też. Jestem cały czas szefem Towarzystwa Olimpijczyków Polskich. Kiedy mecenas Parulski był prezesem tej organizacji, wybudowaliśmy wspólnie w Michałowicach pod Warszawą ośrodek rehabilitacyjny dla sportowców. Mamy podpisane umowy z dwiema prywatnymi instytucjami medycznymi. Pracują tam chirurdzy, ortopedzi. Gdy trzeba komuś zoperować kolano, robi się to od ręki. Ostatnio Jurek Pietrzyk, lekkoatleta, miał taki zabieg. W Warszawie musiałby czekać rok lub półtora.
Jest też Centrum Medycyny Sportowej w Warszawie. Tam można zgłosić się na rezonans, tomografię, pomagamy z dnia na dzień. To placówki dla sportowców, którzy zakończyli już karierę. Jeżeli nie będziemy pomagać sobie nawzajem, to nie liczmy na to, że ktoś inny nam pomoże. Mamy świadomość, że młode pokolenia mogą już o nas nie pamiętać. To naturalne, ale jakoś sobie radzimy.
Mieczysław Nowicki
Urodzony 26 stycznia 1951 r. w Piątku, kolarz szosowy i torowy, dwukrotny medalista olimpijski oraz dwukrotny medalista szosowych mistrzostw świata. Na początku kariery specjalizował się w kolarstwie torowym. W tej dyscyplinie wystąpił na igrzyskach olimpijskich w Monachium w 1972 r., gdzie wraz z drużyną zajął czwarte miejsce w wyścigu na dochodzenie. Następnie przekwalifikował się i szybko awansował do reprezentacji narodowej w kolarstwie szosowym. W roku 1976 drużyna w składzie: Tadeusz Mytnik, Mieczysław Nowicki, Stanisław Szozda, Ryszard Szurkowski zdobyła srebrny medal podczas igrzysk olimpijskich w Montrealu. Nowicki dołożył do tego brąz w wyścigu indywidualnym.
Był jedynym kolarzem igrzysk, który zdobył dwa medale: w jeździe indywidualnej i drużynowej. W 1975 r. w Mettet został drużynowym mistrzem świata, a w 1977 r. na mistrzostwach świata w Wenezueli sięgnął po brązowy medal. Trzykrotnie startował w Wyścigu Pokoju. W 1975 r. zwyciężył w wyścigu dookoła Szkocji, a w 1976 r. – w wyścigu dookoła Nadrenii. Czterokrotny mistrz Polski na torze (dwa razy indywidualnie i dwa razy w drużynie).
Po zakończeniu kariery sportowej prowadził w latach 1981–1995 prywatny zakład wytwórczy wykładzin podłogowych. Powrócił do sportu jako dyrektor wyścigu kolarskiego Solidarności i olimpijczyków (1995–2000), organizowanego przez NSZZ „Solidarność” Ziemi Łódzkiej.
Był prezesem Urzędu Kultury Fizycznej i Sportu (czyli ministrem sportu), podsekretarzem stanu w MEN (2000–2001). Obecnie szef Towarzystwa Olimpijczyków Polskich i wiceprezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego.