Wypatrzyłem Czesława Langa wcześniej niż córka
Rozmowa z Marianem Więckowskim
Co decyduje o sukcesie w kolarstwie?
Charakter. Nie można zważać na niepowodzenia, tylko być upartym i dążyć do celu. Nasi najlepsi kolarze byli uparciuchami, jechali do końca, bez względu na wynik. Charakter najsilniej daje o sobie znać w wyścigach, zwłaszcza w jeździe na czas. Gdy pierwszy raz zobaczyłem Czesława Langa – tam u niego, w Bytowie – jak jedzie i nie spada z rantu, to wiedziałem, że umie jeździć na rowerze.
To dopiero były jego początki, a już przy samym krawężniku prowadził rower i coraz szybciej jeździł. Potem stale podnosił poziom.
To pan najpierw wypatrzył Czesława Langa czy pańska córka?
Ja go wypatrzyłem, ponieważ trenowałem kadrę juniorów. Wiedziałem, że na zawodach zawsze będzie w czołówce. Chociaż córka już jeździła i wszyscy się tam znali.
Jak to jest mieć takiego zięcia?
Czesiek to jest człowiek zdyscyplinowany, niczego sobie nie popuści. Na przykład niedawno startował dwa dni we Włoszech. Ja mówię: „Ty, Czesiek, się nie wygłupiaj. To są dwa ciężkie etapy – po górach i zimno”. Ale on nie odpuścił, pojechał i jeden etap wygrał, a na kolejnym był drugi. Wybrała się z nim wnuczka Agata, powiedziała mi: „Dziadku, ja mechanikiem byłam”. „A miałaś wszystko ze sobą, narzędzia?” – dopytuję. „Wszystko miałam” – mówi.
Dostrzegł talent
To właśnie Marian Więckowski polecił Czesława Langa władzom związku kolarskiego. – Zawsze byłem silny i wytrzymały, wielkie obciążenia fizyczne nie były dla mnie problemem. Zaczęło się od treningu na atlasie, na którym założono ciężar dwukrotnie większy niż waga ćwiczącego. Trzeba go było wypychać nogami. Najlepszym udawało się to 40–50 razy, po czym padali ze zmęczenia. Ja zrobiłem 200 razy i tętno miałem normalne – mówił Lang w jednym z wywiadów i dodał, że za sprawą Mariana Więckowskiego został natychmiast wezwany do Warszawy. Tam przez kilka godzin czekał pod siedzibą związku. W końcu pojawił się Jan Magiera. – Nogi się pode mną ugięły, to był idol całej kolarskiej młodzieży – wspominał w wywiadzie dla „Kroniki Polskiego Sportu”.
Ówczesny szef wyszkolenia Polskiego Związku Kolarskiego polecił Janowi Magierze, by zabrał Langa na tor i zmierzył mu czas. – Wywinąłem orła, miałem cały bok rozbity. Nie miałem pojęcia, jak się jeździ na torze, widziałem go pierwszy raz w życiu. Po południu odbyły się zawody, podczas których ustanowiłem rekord Polski w wyścigu na 3 kilometry ze startu zatrzymanego.
Lang szybko awansował do kadry narodowej, by następnie zdobyć m.in. brązowy medal mistrzostw świata w drużynowym wyścigu szosowym (1977 rok) oraz wicemistrzostwo świata w drużynowym wyścigu szosowym (1979 rok). – Chyba największą satysfakcję sprawiło mi srebro w wyścigu indywidualnym na igrzyskach olimpijskich w Moskwie w 1980 roku. Medal wywalczony w tym czasie i w takich okolicznościach to naprawdę był duży sukces, chyba nie tylko sportowy. Zawsze wracam myślami do tego wyniku z wielką sympatią – mówił Czesław Lang w wywiadzie dla Instytutu Łukasiewicza w 2014 roku.
Czy ma pan poczucie, że jest pan wyrocznią dla młodych kolarzy?
Staram się przekazywać najmłodszym to, co najlepsze. Powtarzam im, że najważniejsza jest praca, praca i jeszcze raz praca. Ale nie należy zapominać o dbaniu o siebie. Jeśli kolarz dobrze się kontroluje, współpracuje z odpowiednim lekarzem, to będzie miał też wyniki. Sportowiec musi prowadzić odpowiednią dokumentację: jak minął trening, jakie tętno, ile odpoczynku i tak dalej.
Druga sprawa to właściwa dieta. Sportowiec nie może się objadać. Nie mówię, każdy ma coś za uszami. Gdy jechaliśmy do Włoch na puchar świata, ktoś powiedział: „Panie Marianie, tutaj, w Wiedniu, mamy ulubioną restaurację, zjemy coś i pojedziemy dalej”. Tyle że to był potrójny obiad! Próbowałem ich przekonać, że nie zdążą tego strawić. Jeden taki zawsze był największy gaduła. Odparł: „Panie Marianku, pan zobaczy, jedną nogą ogramy tę sprawę”. Ale to oszukiwanie siebie, nie da się po prostu spalić tylu posiłków naraz. Na szczęście dotarliśmy na miejsce trochę wcześniej i dobrze było, choć befsztyki im się odbijały.
Pan jako młody zawodnik myślał o diecie?
Myśmy się w innych warunkach chowali. Moja mama pilnowała, żebym nie jadł za dużo. Każdy by chciał jakąś dokładkę, ale nie ma, nie wolno. W zamian zawsze mama robiła jakiś kaloryczny deser, żeby nas oderwać od innych smakołyków.
Czy dzisiejsi sportowcy są inni niż pan i pana rówieśnicy sześćdziesiąt lat temu?
Tak, różnią się od nas. Robi im się dużo więcej propagandy: ja sam daję im książeczki z informacjami o treningu, wypoczynku, odżywianiu. Mówię im, żeby uważnie czytali, wtedy wszystko będzie w porządku. Ale przede wszystkim są otoczeni lepszą opieką. Mają trenerów, którzy szczerze się nimi zajmują, także podczas wyjazdów. W naszych czasach, nawet już po wojnie, nie zawsze mieliśmy przy sobie trenerów.
Marzenie o rowerze
Dorastałem w trudnych czasach. Okupacja, bieda. Rower to był luksus. Mieli go tylko żandarmi i sołtys. Ale u babci, w Kłębowicach, sześćdziesiąt pięć kilometrów od Warszawy, czyli w Generalnej Guberni, można było ten rower czasami zdobyć. Wtedy zbiegały się wszystkie dzieciaki. Prawa noga na lewym pedale i huśtawka. Potem pod ramą nauczyli mnie jeździć. Brudny był człowiek jak diabeł od łańcucha, ale jaki szczęśliwy! Tak, o niczym wtedy tak nie marzyłem jak o rowerze – mówił Marian Więckowski w wywiadzie opublikowanym na stronie www.tourdepologne.pl.
Zaraz po wojnie zaczął spełniać swoje marzenie – odwiedzał otwierane powoli, zrujnowane zakłady rowerowe. Wspólnie z kolegami pomagał przywracać im świetność, w zamian otrzymując części, z których w końcu poskładał wymarzony pojazd.
W zawodach zorganizowanych przez „Express Wieczorny” wystartował w wieku 15 lat. To był jego pierwszy wyścig kolarski – na warszawskich ulicach pełno było jeszcze dziur po bombach.
Wspomniał pan, że sam fakt, że może pan jeździć rowerem, był już powodem do radości.
Oczywiście! Gdy chcieliśmy poćwiczyć, dobieraliśmy się we dwóch czy trzech i jeździliśmy. Razem z bratem ciotecznym tworzyliśmy dobrą parę. Zapraszaliśmy też innych do treningu, ale kto z nami pojechał, nie dawał rady, nie wytrzymywał naszego reżimu.
Narzucaliście zbyt wysokie tempo.
Tak. Wiadomo, że nie każdemu to pasowało. Niektórzy nawet nie chcieli z nami jeździć, a myśmy się po prostu nie żałowali. Ale wszystko w granicach rozsądku. Jak powtarzał nam jeden z naszych profesorów, od fizjologii: „Jeżeli będziecie pilnowali tego, co ustalamy w kwestiach zdrowotnych, to wszystko będzie dobrze”.
Teść i zięć na emeryturze nie zwalniają tempa
Marian Więckowski do dzisiaj codziennie zjawia się na torze w Pruszkowie. Jego zięć Czesław Lang przyznaje, że obawiał się przejścia na emeryturę. – Kiedy jesteś na topie, świat cię trochę rozpieszcza. Interesują się tobą dziennikarze, interesują się tobą kibice, przeważnie dba o ciebie jakiś klub. A kiedy kończy się kariera, jeszcze może przez rok cię pamiętają, zadzwoni ktoś czasem zapytać, co słychać. Później zapominają o tobie, bo już są nowi zawodnicy, nowe sukcesy, a ty schodzisz gdzieś na bok. Wtedy musisz znaleźć swoje drugie życie. Nie jest to łatwe. Ale trzeba zebrać wszystkie siły i znaleźć sobie takie zajęcie, żeby można się było realizować, żeby można było odnaleźć tę radość wygrywania i dawania czegoś z siebie innym ludziom, którą czułeś jako sportowiec. Wtedy jesteś znów potrzebny, masz poczucie sensu życia.
Ja pokierowałem swoim życiem tak, że dalej pracuję przy tym, co kocham, dalej jestem zaangażowany w tę wspaniałą dyscyplinę sportu, jaką jest kolarstwo. Szczerze powiem, że miałem jakąś tam intuicję, ale przede wszystkim wielkie szczęście, że okazała się ona słuszna. Przez pewien czas byłem menadżerem grupy zawodowej, teraz jestem dyrektorem największej polskiej imprezy kolarskiej. To mi naprawdę sprawia wielką radość. Wygrywając jako sportowiec – dawałem radość ludziom. I jest to dla mnie bardzo ważne, że teraz jako organizator Tour de Pologne mogę to powtórzyć. Wiem, że to, co robię, jest potrzebne nie tylko sportowcom, którzy wspinają się podczas Tour de Pologne na kolejne szczeble kariery, ale i kibicom, bo miliony ich oglądają wyścig na żywo, a kolejne miliony – przed telewizorami – mówił w wywiadzie dla Instytutu Łukasiewicza.
Wielu sportowców po zakończeniu kariery prowadzi już inne życie. Pan skończył osiemdziesiąt lat, ale codziennie przychodzi pan na tor w Pruszkowie.
Tak, codziennie, bo mam tu co robić. Zajmuję się szkoleniem seniorów, prowadzę kursy, dozoruję egzaminy, pilnuję, żeby wszyscy wiedzieli, kiedy odbędą się poszczególne egzaminy. To wszystko wymaga czasu. Ostatnio skończyliśmy kurs, w którym udział wzięło sześćdziesięciu czterech uczestników. To byli panowie, którzy nie uprawiali wcześniej kolarstwa. Panowie chcieli wzbogacić swoją wiedzę: jakie zaszły zmiany w kolarstwie, jak zachować się w odpowiednich warunkach na drodze, na przykład gdy jest wietrzna pogoda – bo wtedy trzeba znać trasę, wiedzieć, gdzie będą zakręty, gdzie się schować w razie niepogody.
Co panu daje kontakt z dużo młodszymi ludźmi od siebie?
Wielu ciekawych rzeczy dowiaduję się od nich: jakie mają trudności, jakie plany. Lubię im powtarzać naszą historię. Większość ją zna, choć nie wszyscy. To są naprawdę są bardzo fajni chłopcy, można z nimi podyskutować o wielu sprawach.
Jakie wartości reprezentują dzisiaj młodzi ludzie?
Na pewno dbają o siebie. Nie widziałem, żeby mój zawodnik czy jakikolwiek inny młody kolarz palił papierosa czy pił wino lub piwo. Jak ktoś obchodzi urodziny, sami pytają o zgodę: „Panie Marianku kochany, możemy się napić po kieliszku wina?”. Ale sami zaznaczają, że po kieliszku, a nie po butelce. Niechętnie podchodzą do używek, mają wstręt do nich. To jest dla nas wielki sukces, że nie mamy z nimi problemów. Po wojnie młodzi częściej mieli takie zapędy.
A pan kiedyś palił?
Ja? Skąd! Nigdy w życiu. Pamiętam, jak za okupacji przechodziliśmy granicę Trzeciej Rzeszy i nas złapali. Niemcy postawili nas w rowie, parę razy strzelili, żeby nas przestraszyć. Potem przyszedł jakiś wariat, dał nam cygara. Ale tym można się zadusić: dwa, trzy pociągnięcia i koniec, człowiek blady, żołądek i wszystko od razu wysiada. Od tamtej pory nie tknąłem papierosa i miałem wstręt. Gdy w Szwajcarii w ’53 roku leciałem samolotem i ktoś zapalił, od razu przypomniał mi się zapach tamtego cygara.
Czuje pan, że jest już po osiemdziesiątce?
Ale ja wcale tak się nie czuję! Cały czas się z młodzieżą użeram, trochę sobie pożartuję, czasami powygłupiam. Nie czuję tego wieku, dlatego jestem codziennie na torze, mam potrzebę, żeby tu być.
Czasem organizujemy sobie spotkania w dawnym gronie, napijemy się po kieliszku wina, powspominamy. Najczęściej spotykam się z Elikiem Grabowskim. Zawsze go tutaj zapraszam, robimy spotkanie na torze, siedzimy sobie i rozmawiamy.
Lubi pan wracać do wspomnień?
Tak, bardzo. Najczęściej wspominam jakieś nietypowe wyjazdy, na przykład do Afryki. Każdy był bardzo ciekaw, jak tam się żyje. Chcieliśmy zobaczyć a to wioskę, a to szkołę arabską pod palmą. To są niesamowite wspomnienia, ale też nie zawsze było luksusowo. Często właśnie w krajach afrykańskich hotele były zarobaczałe. Najpierw wchodzimy, wszystko pięknie, biało, podnosimy prześcieradło, a tam karaluchy skaczą. Właściciel się zmartwił, co robić, ale ostatecznie przeniósł nas do innego hotelu, o wyższym standardzie.
Choćby po to, żeby zobaczyć kawał świata, warto było uprawiać sport. Powtarzam to młodym, mówię im, że przeżyją wiele i kiedyś wszystko to będą wspominać. Mieliśmy dawniej fajnego prezesa, Włodzimierza Głębowskiego. Zawsze mnie ciągnął na spotkania, pisałem z nich sprawozdania, reportaże, on później je publikował. Dziś to wszystko mam i z wielką przyjemnością sobie odtwarzam.
Ludzie są ciekawi pańskiej przeszłości kolarskiej?
Pytają, jak to właściwie wszystko wyglądało w tamtych czasach. Zawsze powtarzam, że zainteresowanie sportem było większe, bo nic ciekawszego nie było. Nawet zaraz po wojnie podczas wyścigów były tłumy na ulicach. Ludzie przychodzili, chcieli pomagać, czyścić rowery. Nawet jak nie każdy potrafił rower wyczyścić tak, żeby był sprawny, to i tak dawano kubeł, mówiono: „Masz, wymyj”. Jak ktoś chciał pomóc przenieść rower, to mechanik dla żartu podawał go z prawej strony, żeby iść z rowerem po lewej stronie, a przekładnia znajduje się właśnie po lewej. To powodowało, że człowiek bardziej się ubrudził.
A jak panu zdrowie dopisuje?
Miałem troszeczkę kłopotów, nie powiem, ale już się poprawiło. Lekarze dużo pomogli, żebym wrócił do zdrowia. Chodzę na spacery, dość intensywne, tętno sto dwadzieścia. Codziennie mierzę i tętno, i ciśnienie, to normalna sprawa u zawodników. Jak tyle lat to robiłem, to trudno się odzwyczaić.
Sylwetka:
• Marian Więckowski – urodził się w 1933 roku w Warszawie. Kolarz szosowy, trzykrotny zwycięzca Tour de Pologne. Przez niemal całą karierę związany z klubem Legia Warszawa. W 1953 trafił do składu reprezentacji Polski na Wyścig Pokoju (jako zawodnik rezerwowy). Sam wystartował w wyścigu trzy lata później, zajmując 20. miejsce w klasyfikacji generalnej. W latach 1954–1956 zwyciężał w Tour de Pologne, będąc tym samym pierwszym kolarzem w historii, który trzykrotnie z rzędu wygrał ten wyścig. Jest również rekordzistą Tour de Pologne pod względem liczby etapów przejechanych w koszulce lidera (20 wyścigów). W 1956 roku zajął 3. miejsce w wyścigu Tour d’Égypte. Prywatnie teść Czesława Langa.