Wszystkich namawiam do sportu

Rozmowa z Lechem Koziejowskim

Swoją karierę sportową rozpoczął pan nietypowo, bo w teatrze, a dokładnie w piwnicy teatralnej.

Zgadza się, w piwnicy teatru Komedia w Warszawie, na Żoliborzu. Mieściła się tam siedziba sekcji szermierczej RKS Marymont. Warunki były dość kiepskie, brakowało miejsca i jak za wysoko podniosło się floret, to klingą zamiatało się po suficie.

Jak doszło do tego, że trafił pan do tego klubu?

Miałem 12 lat i to był zupełny przypadek. Ojciec Marka Marczewskiego – mojego kolegi z ławy szkolnej – znał świętej pamięci majora Władysława Dobrowolskiego – fechmistrza, który był wtedy szefem klubu. To on namówił mnie do uprawiania szermierki. Większość mojej klasy chodziła do klubu, w pewnym momencie było nas ze 40 osób – jak na szermierkę to bardzo liczna grupa.

W tamtych czasach nie od razu dawano floret do ręki – choć młodzi ludzie palili się do tego, żeby powalczyć. Najpierw wykonywało się różne ćwiczenia ogólnorozwojowe, na szybkość, na refleks i dopiero po roku rozpoczynały się właściwe treningi. W związku z tym szybko wykruszała się grupa i po roku zostałem na sali sam. W końcu też przestałem chodzić na zajęcia. Wtedy trener Dobrowolski przyszedł do mojego domu, zaczął tłumaczyć rodzicom, że jestem bardzo utalentowany i dobrze  byłoby, gdybym wznowił treningi. Tak też się stało, powstała nowa grupa, zacząłem ćwiczyć z bronią i dosyć szybko odniosłem pierwsze sukcesy.

Pamięta je pan dokładnie?

To były mistrzostwa szkółek szermierczych Centralnej Rady Związków Zawodowych w Krakowie w ’63 roku. Mieliśmy w klubie bardzo mocną sekcję i ciężko było się przebić do reprezentacji, bo obowiązywał limit pięciu zawodników. Walczyłem w barażu właśnie o to piąte miejsce, wygrałem z kolegą walkę kwalifikacyjną i pojechałem do Krakowa. Ostatecznie zająłem trzecie miejsce w Polsce, co uznano za pewną sensację. To był pierwszy sygnał, że może coś kiedyś osiągnę, chociaż nie myślałem wtedy o sukcesach. Raczej bawiłem się szermierką, cieszyłem się nią.

Miał pan wtedy 13 lub 14 lat, prawda? Czy odtąd sport stał się czymś ważnym w pańskim życiu?

Od zawsze był moją pasją. Wcześniej chodziłem na lekkoatletykę, ale jak przyszła zima, to przerwałem treningi, bo musiałem daleko dojeżdżać. Lubiłem też jazdę na rowerze, interesowałem się kolarstwem i śledziłem Wyścig Pokoju. Tak że w ogóle byłem prosportowy, lubiłem ruch. Wtedy nie myślałem o sukcesach, choć lubiłem wygrywać. Porażki mnie nie zrażały, raczej dopingowały do jeszcze większego wysiłku i cięższych treningów.

Jakie trzeba mieć predyspozycje, żeby być dobrym szermierzem?

Przede wszystkim należy mieć refleks, bo bardzo ważny jest czas reakcji. Chociaż da się to nadrabiać innymi cechami – kolega z drużyny Ryszard Parulski nie miał najlepszego refleksu, a mimo to zdobył dwa medale olimpijskie.

Ponoć nawet małpę można nauczyć odpowiednich ruchów, działań, zasłon czy natarć, ale w szermierce najważniejsze jest to, by odpowiednio wykorzystać tę wiedzę w walce. Ja wzorowałem się na dwóch starszych kolegach z czołówki światowej – na wspomnianym Ryszardzie Parulskim i Witoldzie Woydzie, dwukrotnym złotym medaliście olimpijskim. Wzorowałem się na nich, ba – nawet ich podglądałem. Dzięki temu nauczyłem się pewnych działań i zachowań na planszy.

Co jeszcze pomaga szermierzowi?

Ważna jest umiejętność skupienia się, wyłączenia, skoncentrowania na działaniu. Nie można w walce myśleć, czy się wygra, czy przegra, trzeba skupić się na tym, jak przechytrzyć przeciwnika, czyli jak go trafić, samemu nie będąc trafionym. Bardzo ważne jest rozpoznanie zamiarów przeciwnika i dopasowanie odpowiednich działań, akcji szermierczych.

A trzeba koncentrować się na sobie czy raczej na przeciwniku?

I na sobie, i na przeciwniku. Na sobie po to, żeby nie słuchać nikogo z boku, nawet jeśli udziela podpowiedzi. Nie wiem, czy teraz tak się robi, ale ja zamykałem się w sobie, nie słyszałem, kto co do mnie mówi, skupiałem się na przeciwniku i koncentrowałem na tym, jakie działanie wykonać w danym momencie, by skończyło się to trafieniem.

W ’72 roku pierwszy raz wziął pan udział w igrzyskach. A jak wcześniej przebiegała pana kariera?

Wcześniej dużym osiągnięciem były dla mnie mistrzostwa Polski w ’65 roku w Opolu. Mam wycinki z prasy – bo wtedy dużo więcej pisało się o szermierce – i na stronach tytułowych wspominano o sensacji, bo mistrzostwo Polski w kategorii juniorów do 20 lat zdobył 15-latek. Wtedy już sporo ćwiczyłem, trenerzy poświęcali mi dużo czasu, jeździłem na 2–3 obozy letnie. Trafiłem do kadry juniorów. Do seniorów droga była jeszcze daleka, bo tworzyliśmy bardzo mocną reprezentację. W kadrze walczyli Lisewski, Skrudlik, Różycki, Franke, Nielaba, a także moi koledzy z klubu, czyli Woyda i Parulski – cała plejada wspaniałych zawodników! Bardzo ciężko było więc dostać się do pierwszej reprezentacji.

Jednak się udało i pojechał pan do Monachium.

Jak z perspektywy czasu to wspominam, to myślę, że wtedy nie zdawałem sobie sprawy z powagi sytuacji. Wiedziałem, że to igrzyska, wspaniała impreza, zwłaszcza dla nas, młodych. Było nas trzech: Dąbrowski, Kaczmarek i ja. Myśmy byli troszkę onieśmieleni całą oprawą igrzysk. Już sam fakt, że bierzemy w nich udział, był dla nas wielkim wyróżnieniem. Wiadomo, że to jedyna tego typu impreza, więc sam ten fakt sprawiał, że początkowo nawet nie myśleliśmy o zdobyciu medalu. Ważne było to, by jak najlepiej się zaprezentować. Cała nasza trójka dopiero zaczynała kariery, choć każdy z nas miał już pewne sukcesy. Ja byłem mistrzem świata juniorów, w ’69 roku zdobyłem mistrzostwo świata w Genui, Marek Dąbrowski był wicemistrzem, rok wcześniej to Jurek Kaczmarek triumfował w mistrzostwach świata. Podsumowując, mieliśmy bardzo mocny skład, ale i tak wcale nie było łatwo. Każdy mecz wymagał skupienia. Ciężkie pojedynki stoczyliśmy z Węgrami, których jednak pokonaliśmy, i z Niemcami, z którymi minimalnie przegraliśmy.

Ale po porażce z Niemcami wszystkie mecze do finału były już wygrane?

Zgadza się. Dla nas, młodych, to był pierwszy bardzo ważny turniej, byliśmy bardzo stremowani. Gdy rozpoczęła się decydująca walka ze Związkiem Sowieckim, nogi nam się uginały ze stresu.

A czy ten pojedynek miał polityczny kontekst? W końcu przeciwnikiem był „Wielki Brat”.

Raczej tak tego nie odbieraliśmy. Wiedzieliśmy jednak, że to bardzo mocna reprezentacja, bo składała się z zawodników ze wszystkich republik sowieckich. Dobrze się znaliśmy z innych turniejów. Oni byli bardzo mocni fizycznie, lepiej zbudowani niż my. Trzeba wyjaśnić, że floretem typu francuskiego sprawnie się włada, ułatwia on pchnięcia diagonalne, ale jest trudny do trzymania. To dlatego w decydującej walce z Koteszewem musiałem unikać zetknięcia z jego klingą, bo wtedy floret prawie mi wypadał z ręki. Tak że przewaga fizyczna Rosjan była spora i trzeba było się do nich dobrać technicznie. Szermierka jest dyscypliną, w której odpowiednia technika, a nie warunki fizyczne, może przesądzić o zwycięstwie.

Ale finałowy mecz nie zaczął się pomyślnie – przegrywaliście 0:3.

Tak jak wspomniałem, myśmy na początku byli stremowani. Jedyna walka, którą przegrałem w finale, to była właśnie ta pierwsza. A przegrałem praktycznie z najsłabszym zawodnikiem ekipy ZSRR. Na szczęście Witek Woyda, kapitan drużyny, wspierał nas i nie okazywał żadnej nerwowości. Gdy wygrał swoją pierwszą walkę, ochłonęliśmy i też zaczęliśmy dużo lepiej walczyć. Ostatecznie Witek wygrał cztery walki, a ja trzy, w tym decydującą z Koteszewem. Pamiętam to jak dziś, mam nawet krótki filmik. Wygrałem 5:2. A przed tą decydującą walką Witek podszedł do mnie i powiedział tak: „Leszek, ty musisz zwyciężyć, bo małe są szanse, żeby Marek i Jurek wygrali swoje pojedynki. Musisz to wygrać”. Tak że chociaż to jest dyscyplina drużynowa i każde zwycięstwo się liczy, czułem ogromną presję. Odpowiedziałem Witkowi: „Spróbuję, spróbuję”. Wszedłem na planszę skoncentrowany i się udało.


Złoci floreciści z Monachium

Polacy w składzie: Dąbrowski, Godel, Kaczmarek, Koziejowski, Woyda zdobyli złoty medal olimpijski, pokonując ZSRR w finale 9:5. Jak wspominali koledzy z drużyny, 33-letni Woyda potrafił poderwać młodszych do walki i opanować ich emocje, co przełożyło się na zwycięstwo. Podobno Witold Woyda nie tracił zimnej krwi – nawet w dramatycznych momentach poza planszą.

„Nie zapomnę naszego powrotu z Kuby w 1969 r.” – wspominał Lech Koziejowski w jednym z wywiadów. „Lecieliśmy czterośmigłowym bristol britannia z Hawany do Paryża z dwoma międzylądowaniami. Gdzieś między Gwadelupą a Azorami podchodzi do mnie Woyda i z rękami w kieszeni mówi niedbale: »No cóż, chłopaki, śmigło się przestało kręcić«. Patrzę, rzeczywiście. W samolocie panika (…). Kapitan ogłosił powrót do Hawany – dwie i pół godziny lotu z awarią silnika. Spokój i opanowanie Witka udzieliło się także nam. Te jego cechy pomogły nam osiągnąć sukces na igrzyskach olimpijskich”.

Koziejowskiego i Woydę połączyło także patriotyczne wychowanie. Mama Lecha była żołnierzem Armii Krajowej, ojciec Witolda – żołnierzem 15. Pułku Ułanów Poznańskich. Przodkowie Woydy walczyli w powstaniach kościuszkowskim i listopadowym.

Źródło: R. Nawrot, 40 lat temu poznaniak zdobył dwa złote medale olimpijskie, poznan.sport.pl, wrzesień 2012


Można powiedzieć, że olimpijskie złoto w drużynie to namiastka sukcesu indywidualnego, którego zabrakło panu w trakcie kariery?

Zgadza się. Moje występy indywidualne w najważniejszych imprezach pozostawiają wiele do życzenia. Owszem, wygrywałem nawet puchary świata, które teoretycznie są cięższe, bo walczy się 2 dni, startuje 300–400 zawodników…

…ale historia sportu jest niesprawiedliwa, bo na pierwszym miejscu zawsze stawia igrzyska.

Tak. Mój problem polegał na tym, że potrzebowałem czasu, by wejść w rytm walki. W mistrzostwach świata czy w większości ważniejszych imprez walki odbywały się do półfinału czy ćwierćfinału i dopiero następnego dnia kontynuowano pojedynki. Tak było też w Monachium. Świetnie biłem się w zawodach indywidualnych – po walkach ćwierćfinałowych byłem rozstawiony jako numer jeden. Ciąg dalszy turnieju od półfinału odbywał się następnego dnia. Taki system nie odpowiadał mi, moja dyspozycja w drugim dniu była już słabsza. Gdyby nie ta przerwa, na pewno miałbym szansę na medal indywidualny. Podobnie było w paru innych turniejach, nawet w mistrzostwach świata juniorów w Londynie w ’68 roku. Tam obowiązywał taki sam system. Byłem rozstawiony jako pierwszy i we florecie, i w szpadzie, a ostatecznie zająłem czwarte i szóste miejsce. Dopiero w następnym roku w Genui, kiedy turniej rozgrywano jednego dnia, udało mi się zdobyć złoty medal. Po prostu rozgrzewałem się w kolejnych walkach w trakcie turnieju.

Zabrakło mi sukcesów indywidualnych w najważniejszych imprezach, typu mistrzostwa świata seniorów czy igrzyska. Sam fakt, że wygrywałem największe światowe turnieje takie jak Lew Boński czy we Włoszech – Copa Giovannini, świadczy o tym, że miałem odpowiednie predyspozycje i szanse na lepsze osiągnięcia.

Po zakończeniu kariery nadal zajmuje się pan sportem – uczy pan wychowania fizycznego.

Przygotowywałem się do zakończenia kariery, tak by godnie odejść i móc zająć się inną aktywnością. Początkowo nie myślałem o pracy w szkole. Szermierka tak zawładnęła moim życiem, że nadal chciałem działać w sporcie. Najpierw rozpocząłem pracę trenera w Klubie Sportowym d’Artagnan-Ursynów i dodatkowo podjąłem się nauczania WF-u w Szkole Podstawowej nr 94 w Warszawie. Z czasem utworzyłem tam filię naszego klubu i do dzisiaj trenuję w szkole szermierkę. Polubiłem tę pracę, uczę w szkole już od kilkunastu lat.

Jakim doświadczeniem było dla pana spotkanie z młodymi ludźmi, pokazywanie im piękna szermierki?

Dyrekcja szkoły jest nastawiona bardzo prosportowo – to mnie dopinguje. Pani dyrektor zaproponowała mi, żebym poprowadził zajęcia z mojej ukochanej dyscypliny sportu. Mamy już pewne sukcesy – nie tylko w szermierce, ale także w Warszawskiej Olimpiadzie Młodzieży.


Szermierka jest dla każdego

Sukcesy Lecha Koziejowskiego inspirują jego wychowanków i uczniów, a także… rodzinę. Mistrz olimpijski jest stryjem Sebastiana Koziejowskiego, który w Warszawie trenuje m.in. dzieci i osoby niepełnosprawne.

„Tak naprawdę każdy może spróbować szermierki” – przekonywał w jednym z wywiadów Sebastian Koziejowski. „Szermierka wpływa korzystnie na zdrowie i jest doskonałą formą rehabilitacji. Dodaje pewności i pomaga odzyskać wiarę w siebie. Poprawia refleks, umiejętność koncentracji oraz szybkość podejmowania decyzji – cechy, które mogą przydać się w życiu codziennym (…). Szermierkę można ćwiczyć w każdym wieku i ten trend jest widoczny również w Polsce. I tu każdy sam decyduje, jaki charakter ma przyjąć jego trenowanie. Dla niektórych będzie to rzeczywiście pewien rodzaj »fitnessu«, który ma poprawić kondycję czy ogólną sprawność ruchową, a dla innych, i tych jest coraz więcej, będzie to forma rywalizacji, gdzie można dać upust swoim emocjom, jak również dążyć do osiągnięcia sukcesu na poziomie amatorskim. Jeśli tylko chcecie spróbować swoich sił w tym sporcie – nie przejmujcie się swoim wiekiem i poszukajcie klubu w waszej okolicy”.

Źródło: Szermierka kształtuje charakter, nazdrowie.waw.pl, kwiecień 2015 r.


Dzieci wiedzą, że trenuje ich mistrz olimpijski?

Specjalnie się tym nie chwalę, często dowiadują się przypadkowo. Mówią mi: „Proszę pana, a ja w internecie przeczytałam, że pan jest mistrzem!”.

Czy pana wychowankowie też mają szansę sięgnąć po najwyższe laury?

Mamy medalistkę mistrzostw Polski, parę innych dzieciaków też było uzdolnionych i osiągało niezłe wyniki w skali krajowej. Ale oni dorastają, nasze drogi się rozchodzą i nie zawsze śledzę ich dalsze losy.

Troszeczkę też niepokoi mnie to, że wszystkich chłopców ciągnie do piłki nożnej. Jest przecież tylu zdolnych młodych ludzi i tyle pięknych dyscyplin, w których mogliby się spełnić! Koszykówka, siatkówka, lekkoatletyka… Namawiałem niektóre dzieciaki, ale z niewielkim skutkiem. Potem jest za późno, by zaczynać trenowanie nowej dyscypliny.

Jak dzisiaj wygląda pana aktywność fizyczna? Ma pan jeszcze 2 lata do siedemdziesiątki…

Zgadza się. Siedemdziesiątka na karku, a nie czuję się na tyle. Póki zdrowie mi pozwala, będę działał w sporcie. Samo trenowanie szermierki mobilizuje do ruchu i wymaga kondycji, bo muszę z każdym dzieckiem indywidualnie ćwiczyć na planszy natarcia, zasłony, wypady, rzuty i inne akcje. Co tydzień gram w siatkówkę z kolegami. Jeżdżę na rowerze, zawsze to lubiłem. Staram się prowadzić sportowy tryb życia.

Aktywność fizyczna w starszym wieku jest istotna?

Jest bardzo potrzebna! Spotykam swoich rówieśników i jestem przerażony. Jeden o lasce chodzi, paru innych już pożegnałem. A to ten sam rocznik! Oni żyją zupełnie inaczej. Między tymi, którzy ćwiczą, a tymi, którzy nie uprawiają sportu, jest przepaść, jeśli chodzi o zdrowie i sprawność. Namawiałbym każdego, kto może, żeby podjął aktywność fizyczną. I to obojętnie jaką, chodzi o to, żeby się poruszać. Można jeździć na rowerze, skakać, nawet grać w tenisa stołowego, pływać. Obojętnie co! Jest tyle różnych dyscyplin. Ja bym nawet jeszcze biegał, gdyby kolana mi na to pozwoliły. Ale po latach skakania na planszy stawy nie są już w doskonałym stanie. Mimo to ruszam się na tyle, na ile mogę, i wszystkich do tego namawiam.

Coraz częściej widać starszych ludzi, którzy są aktywni. Czy zauważa pan taką zmianę?

Tak, oczywiście. Na siatkówkę, w którą gramy, przychodzą osoby w różnym wieku. Są nawet panowie starsi ode mnie! Każdy się rusza, jak może. Oczywiście to jest gra rekreacyjna, chociaż każdy bardzo się stara. A przed rozpoczęciem gry zawsze się rozgrzewamy. Taka gimnastyka to podstawa, żeby dobrze funkcjonować w starszym wieku. Tak więc na rowerze, na nartach, na salach sportowych – ruszajmy się!


Lech Koziejowski – urodził się 3 kwietnia 1949 r. w Warszawie. Florecista, zawodnik warszawskich klubów: Marymontu, AZS-AWF i Legii. Dwukrotnie zdobywał medale olimpijskie w drużynie: złoto w Monachium i brąz w Moskwie. Mistrz Polski (1980), wielokrotny drużynowy mistrz Polski, mistrz świata juniorów, czterokrotny medalista mistrzostw świata. Po zakończeniu kariery został nauczycielem wychowania fizycznego w jednej z warszawskich szkół podstawowych i trenerem szermierki w klubie d’Artagnan-Ursynów. W 2016 r. został uhonorowany wyróżnieniem w Konkursie Fair Play PKOl w kategorii „za całokształt kariery sportowej i godne życie po jej zakończeniu”.