W Lake Placid odmówiłem różaniec, żeby mnie tylko trener nie wystawił!
Rozmowa z ks. Pawłem Łukaszką, olimpijczykiem z Lake Placid, duszpasterzem
Kiedy zetknął się ksiądz z hokejem po raz pierwszy?
W roku milenium chrztu Polski, czyli w ’66, kiedy klub Podhale Nowy Targ zdobył pierwszy raz mistrzostwo kraju. Miałem cztery lata, mój tato był mistrzem w zakładach przemysłu skórzanego w Nowym Targu. Zakład zatrudniał kilkanaście tysięcy ludzi z Nowego Targu i okolicy. Wszyscy wspierali klub. Z pensji szły jakieś złotówki, w zamian pracownicy dostawali bilety na mecze. Mieszkaliśmy 100 metrów od lodowiska, które nie było kryte, było na wolnym powietrzu. Tato mówił: „Będziesz starszy, to pójdziesz”. I chodził z wujkiem Tadkiem, bratem mamy. Ja czekałem w domu. Każdy mecz był wydarzeniem. Jak się rozległ wielki ryk, to wiadomo było, że bramka…
Dla Szarotek.
…dla Szarotek. Kiedy miałem 7–8 lat, zacząłem rozpoznawać zawodników. Słyszałem: „O, to jest Józef Słowakiewicz, to Walenty Ziętara, a to Mieczysław Jaskierski”. Moje zainteresowanie rosło. Jeździliśmy na łyżwach na Dunajcu albo na – polanym wcześniej wodą – zamarzniętym boisku do piłki ręcznej obok szkoły. Od razu stawiano mnie do bramki, rzadko do ataku. W obronie też trudno by mi było, bo koledzy byli o 5–6 lat starsi, roślejsi. Wtedy przy lodowisku otworzono klasę sportową dla utalentowanych chłopaków z Nowego Targu. To była fajna i mądra idea. Zaczął ćwiczyć mój starszy o trzy lata brat, Staszek. Raz wciągnął mnie do szkolnej drużyny, bo brakowało bramkarza. Byłem w drugiej klasie, oni byli w piątej. Trener zauważył, że radzę sobie w bramce, i tak w zasadzie zacząłem. Potem już tylko czekałem, która drużyna nie ma bramkarza. Nawet ci starsi wołali: „Załóż sprzęt”. Bo bramkarz jaki jest, taki jest, ale stoi. Miałem 13 lat, kiedy trener wziął mnie do drużyny starszych juniorów i wystawił na trzecią tercję meczu z Cracovią. Mówili: „Tego Pawełka to zabiją, zabiją”. W Cracovii grał Bogdan Pawlik. Strzelił z daleka tak mocno, że mi łapaczkę porwało. Taki właśnie był mój debiut. A do pierwszej drużyny zostałem zapisany w ’76 roku. Zachowałem powiadomienie: „We wrześniu Podhale Nowy Targ jedzie do Kijowa na 3 tygodnie przygotowania przed sezonem pierwszej ligi”. Mnie wzięli jako trzeciego bramkarza. Byłem w ósmej klasie, dyrektorka napisała zwolnienie i pojechałem.
Hokej po góralsku
Podhale Nowy Targ jest tym dla polskiego hokeja, co CSKA Moskwa dla hokeja rosyjskiego lub Montreal Canadiens dla hokeja kanadyjskiego – napisał René Fasel, szef Międzynarodowej Federacji Hokeja na Lodzie. Klub z szarotką w herbie należy do najstarszych w Polsce (powstał w 1932 r.). Jest też jednym z najbardziej utytułowanych: jego zawodnicy 19 razy zdobywali mistrzostwo Polski, a wojny o prymat z hokeistami Cracovii, nieistniejącego dziś Baildonu Katowice i Unii Oświęcim obrosły legendą. Klub od początku był też czymś więcej niż sekcją sportową – długie i mroźne podhalańskie zimy sprzyjały rozwojowi tego sportu, bieganie za krążkiem było alternatywą dla kopania piłki. W szatni zawiązywały się przyjaźnie, rodziły pomysły i doskonaliła taktyka. Ranga klubu rosła, a złote czasy Podhala Nowy Targ przypadły na przełom lat 70. i 80. To okres niezwykłej popularności polskiego hokeja, która wybuchła po słynnym meczu mistrzostw świata, rozgrywanym w katowickim Spodku 8 kwietnia 1976 r. Biało-Czerwoni pokonali wówczas ZSRS po raz pierwszy i – jak się okazało – jedyny w historii. Dla synów górali i sądeckich Lachów hokej stał się wówczas szansą na życiowy sukces. Pozwalał się wybić, zyskać finansową niezależność, zdobyć popularność i zobaczyć świat (a w niektórych przypadkach wyjechać z Polski i pozostać za granicą). Podhale Nowy Targ w kraju nie miało sobie równych, więc jego wychowankowie cieszyli się największą popularnością na hokejowym rynku.
To musiało być wydarzenie – 14-latek, który wyjeżdża na obóz przygotowawczy ligowców!
Wielkie przeżycie i wielka trema, bo tam na meczach trener już mnie wystawiał. Potem cofnął mnie do juniorów, ale dziś myślę, że chodziło o to, by nie pozbawić pensji drugiego bramkarza, Stasia Dąbrowskiego. Był 10 lat starszy ode mnie, miał żonę, dziecko, potem drugie, trudno, żeby był trzecim bramkarzem. Pierwszym był Tadek Słowakiewicz. Przed meczem z Baildonem w Katowicach Tadek zachorował na grypę, no i mnie zawieziono taksówką. Tam broniłem po raz pierwszy w lidze.
Od razu przeciwko klubowi z wielkimi aspiracjami, Baildon był wtedy wicemistrzem Polski.
Pamiętam, że do Baildonu poszło dwóch braci Mrowców, Wiesiek i Adam z Gronkowa, spod Nowego Targu. To byli jedyni hokeiści, którzy przebili się z wioski i doszli do pierwszej ligi. Ale z Nowego Targu odeszli. W Baildonie dostali duże pieniądze. Tadek Słowakiewicz ostrzegał mnie: „Uważaj na nich. Jak Adam mnie trafił krążkiem, straciłem prawie przytomność”. Zacząłem się rozgrzewać, ale odtąd obserwowałem tylko Mrowców. Zawsze gdy graliśmy z Baildonem, któryś z nich strzelił mi bramkę. I to taką głupią – między nogami albo z boku. Gdyby Tadek mnie nie nastraszył, nie wpadałbym w kompleksy z ich powodu. Przecież byli w Katowicach dużo lepsi zawodnicy – Jasiu Piecko, Tadek Obłój…
Jakie predyspozycje musi mieć bramkarz w hokeju?
Musi być przede wszystkim szóstym zawodnikiem – bronić, ale też grać. I wypracować sobie coś, co jest cechą flegmatyka, o czym wspomniał kiedyś w kontekście swojej dyscypliny Michael Schumacher. W hokeju bramkarz jest tym, który powinien zrobić ostatni ruch. Jeżeli napastnik robi ruch, bramkarz powinien przeczekać, co jest bardzo trudne.
Nie wyrwać się za szybko?
Tak. Ma być flegmatykiem w sferze decyzji. Nie może reagować odruchowo, musi mieć nad reakcją kontrolę. To też elementy techniki gry bramkarza. Oczywiście również pozycja, czyli ustawienie tułowia, rąk, kąt uchwycenia kija, ugięcie kolan stosownie do wzrostu zawodnika, wyczucie dystansu. Niesłychanie ważne jest, żeby nie być ani za daleko, ani za blisko. Trzeba wyczuwać krążek, nie zawodnika. Jeden czy drugi zawodnik może wpadać do bramki, a gola nie ma. Trzeba się ustawiać do krążka. I następna rzecz – jazda, poruszanie się. Bramkarz hokejowy musi poruszać się bez odrywania nóg od lodu. To jest całkiem inna specyfika jazdy.
Inna niż zawodnika w polu?
Teraz bramkarze bronią w stylu zwanym butterfly, czyli na klęcząco. W moich czasach to było niedopuszczalne, ośmieszające zawodnika – że nie umie ustać. Dzisiaj mówią, że ta metoda jest bardziej sprawdzona, bo wcześniej dużo bramek wpadało po lodzie. Ale teraz bramkarze puszczają górą! Dużo się zmieniło od moich czasów. Sprzęt jest inny, lekki, bardziej dopasowany, można powiedzieć – ortopedyczny. Przedtem trzeba go było 2–3 tygodnie rozbijać, wyrabiać, żeby dobrze służył. Z perspektywy czasu myślę, że jeżeli chodzi o podejście psychologiczne, a także pracę nad sprawnością, giętkością, rozciąganiem, nie byłem prowadzony od dziecka przez właściwych szkoleniowców. Wiele dała mi późniejsza obserwacja takich bramkarzy jak Jiri Holeczek czy Władysław Tretiak. Jako 14-latek nie wiedziałem, że będę kiedyś z nimi grał, ale to od nich chciałem przejmować elementy techniki.
Czy już jako młody zawodnik miał ksiądz skłonność do tak szczegółowego analizowania swojej roli?
To przychodzi z czasem. Nie myślałem o tym, fizycznie byłem lepiej przygotowany niż psychicznie. Skończyłem karierę, mając 19 lat. Gdybym grał dalej i miał profesjonalnych trenerów, byłbym bardziej skuteczny. Zrozumiałem to, kiedy sam zacząłem trenować bramkarzy, już jako ksiądz. Szkoliłem chociażby Marka Batkiewicza, który zdobył Złoty Kij redakcji „Sportu”. Ja nigdy Złotego Kija nie zdobyłem.
A jednak był ksiądz w ’79 roku najlepszym bramkarzem w mistrzostwach Europy juniorów!
To były mistrzostwa dla mnie bardzo udane. Odbywały się w Tychach. Rano modlitwa, potem stretching, rozjazd i przed meczem prawie 40 minut skupienia. Miałem wysoki procent skuteczności. Rzadko bramkarz drużyny, która kończy turniej na piątym miejscu, jest wybierany najlepszym. W pierwszym meczu z Czechami, którzy zdobyli wtedy mistrzostwo, przez dwie tercje nie puściliśmy bramki. A mogło być nawet ponad 50 strzałów.
Czy taka dyspozycja to był rezultat reżimu treningowego?
Miałem świadomość, że muszę nieustannie trenować, minimum dwa treningi dziennie, i tak pracowałem. Udział w rywalizacji ze starszymi, lepszymi, też był dobrą szkołą.
Jak wyglądał rok od mistrzostw Europy juniorów do wyjazdu na igrzyska w Lake Placid – już na pozycji drugiego bramkarza seniorskiej reprezentacji?
Bardzo intensywnie, bo rywalizacja była ogromna. Miałem wielu konkurentów – i Tadeusz Słowakiewicz, dziewięć lat starszy, i Włodek Olszewski. Ale dobrze grałem mecze kontrolne i trener postawił na mnie. Skład ogłoszono w Warszawie. Byłem jednym z dwóch bramkarzy, którzy mogli polecieć. Bałem się wyjechać do domu, żeby się coś nie zmieniło. Zostałem na kilka dni w Warszawie, koledzy przywieźli mi z Nowego Targu niezbędne rzeczy.
Igrzyska w Lake Placid
Największym wydarzeniem zimowych igrzysk w Lake Placid w roku 1980 był tzw. cud na lodzie – medalowy mecz rozegrany pomiędzy niekwestionowanymi faworytami – reprezentacją hokejową ZSRS a drużyną USA składającą się ze studentów prowadzonych przez trenera Herba Brooksa. Amerykańscy amatorzy teoretycznie nie mieli żadnych szans – od 1956 r. ZSRS z jednym wyjątkiem regularnie sięgał po olimpijskie złoto w hokeju. Tym razem, w Lake Placid, zwyciężyła reprezentacja USA. W reakcji na to wydarzenie sowiecka agencja prasowa TASS została zamknięta na całą dobę. Sowieci woleli nie informować o niespodziewanej porażce, zwłaszcza że w tle zmagań sportowych rozgrywały się kolejne gorące wydarzenia zimnej wojny. Mecz stał się kanwą dramatu w reżyserii Gavina O’Connora „Cud w Lake Placid” (ang. „Miracle”).
Polscy kibice hokeja również nie mogli narzekać na brak emocji. Nasza reprezentacja zaczęła olimpijską rywalizację od pokonania wyżej notowanych Finów. Mecz był dynamiczny, szala zwycięstwa przechylała się to na jedną, to na drugą stronę. Na 30 sekund przed końcem Finowie zdjęli nawet z tafli bramkarza, zamieniając go na dodatkowego napastnika. Podopieczni trenera Czesława Borowicza nie dali sobie jednak odebrać zwycięstwa. W drugim meczu Polska uległa Kanadzie. W kolejnej potyczce na drodze Biało-Czerwonych stanęła drużyna ZSRS – wynik 1 : 8 nie był dla nikogo zaskoczeniem. Bronił Paweł Łukaszka, honorową bramkę dla naszych barw zdobył Andrzej Małysiak. Niestety, kiedy wydawało się że po dobrych starciach z gigantami hokeja pokonanie Holandii będzie formalnością, Polacy zagrali najsłabszy mecz w turnieju i ulegli 3 : 5. W ostatnim występie reprezentacja Polski znów grała jak z nut i pokonała Japonię 5 : 1. Ostatecznie hokejowa reprezentacja Polski zajęła siódme miejsce w turnieju, wspólnie z Rumunią.
Pierwszy mecz igrzysk, w którym wychodzi Paweł Łukaszka, to mecz ze Związkiem Sowieckim?
Wcześniej wygraliśmy mecz z Finlandią, bronił Heniu Wojtynek. Drugi mecz z Kanadą przegraliśmy. Ja broniłem kolejny. Rosjanie byli bardzo skoncentrowani i mocno ruszyli na nas. Tak dostałem krążkiem od Władimira Pietrowa, że przez kilka lat czułem ból biodra. Byłem żółtodziobem i nie czułem się wystarczająco pewny. Wręcz nie dowierzałem, że jestem w bramce, między wielkimi zawodnikami. Kiedy strzelili w pierwszej tercji pięć bramek, zobaczyłem, że strzela sam Helmuts Balderis. Jeden z najlepszych hokeistów w tamtych czasach! Kiedy puściłem piątą, byłem bardzo przybity. Potem bronił Heniu. Andrzej Małysiak strzelił jedną bramkę Władysławowi Tretiakowi. Przegraliśmy 1 : 8. Ale trener uważał, że nie zawiniłem, zresztą w następnych meczach już było coraz lepiej.
W meczu z Japonią?
Broniłem całe spotkanie, wygraliśmy! Zwyciężyliśmy też z Finlandią, przegraliśmy ze Związkiem Sowieckim i z Kanadą, a później z Holandią. Przed tym ostatnim meczem prezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego, Marian Renke, powiedział: „Panowie, nie wejdziecie do szóstki, no bo się nie da, ale jak zdobędziecie sześć punktów, to będziecie mieć po 600 dolarów”. Za Finlandię każdy dostał 100 dolarów, za Japonię 50. Chłopcy ucieszyli się: „600 dolarów pewne”. Leszek Kokoszka mówił, że zmieni auto. Za te pieniądze można było wtedy kupić malucha. A ja odmówiłem różaniec, żeby mnie tylko trener nie wystawił! Bo jeżeli zawalę, to koledzy nie dostaną pieniędzy. Byłem przeszczęśliwy, kiedy usłyszałem: „Heniu Wojtyniak do bramki, Paweł w rezerwie”. Ze sportowego punktu widzenia powinienem być niezadowolony, ale ciążyła mi ta presja. Tymczasem Heniu puścił trzy bramki, potem broniłem ja. Przegraliśmy. Nikt do nikogo nie miał pretensji, jednak w szatni panowała grobowa cisza. Wreszcie Jurek Potz stwierdził: „Panowie, tak to jest, jak się na żywym niedźwiedziu kroi skórę”. No i rozładował atmosferę!
Reprezentacja Polski z Lake Placid:
Henryk Wojtynek, Paweł Łukaszka (bramkarze), Ludwik Synowiec, Marek Marcińczak, Jerzy Potz, Bogdan Dziubiński, Leszek Kokoszka, Stefan Chowaniec, Henryk Janiszewski, Henryk Gruth, Wiesław Jobczyk, Andrzej Małysiak, Andrzej Zabawa, Andrzej Ujwary, Andrzej Janczy, Tadeusz Obłój, Stanisław Klocek, Andrzej Pytel, Dariusz Sikora i Leszek Jachna.
Rok później był ksiądz już pierwszym bramkarzem reprezentacji na mistrzostwach świata.
Byłem przekonany, że to będą moje mistrzostwa, chociaż wiedziałem już, że chcę iść do seminarium. Powiedziałem o tym tylko jednej osobie, pani od matematyki. Pierwszy mecz z Rumunią wygraliśmy 6 : 5, ale wpuszczenie pięciu bramek w mistrzostwach świata to słaba skuteczność.
Kilka miesięcy później żegnał ksiądz reprezentację, decydując się na pójście do seminarium duchownego. Jak to zostało odebrane w środowisku hokeja?
Starsi koledzy z wielkim wzruszeniem mówili, że przede mną trudna droga. Niektórzy wątpili, czy wytrwam, czy bez hokeja dam radę. PZHL chciał mnie zatrzymać, żebym pojechał jeszcze do Japonii, ale wtedy te mistrzostwa nie miały już dla mnie znaczenia. Dla mnie wybór kapłaństwa był czymś naturalnym. Zawsze czułem więź z Panem Jezusem przez Eucharystię. Gdziekolwiek jeździłem na mecze – czy z kadrą juniorów, czy z Podhalem, w Polsce czy poza krajem – w niedzielę szedłem na mszę, zachęcałem do tego kolegów. Choć sukcesy w sporcie przyszły szybko, wiedziałem, że najważniejsze jest powołanie, głos, za którym chcę iść.
A czy myśl o tak dobrze zapowiadającej się karierze sportowej nie była obciążeniem przy podjęciu decyzji, przy odpowiedzi na to powołanie?
Nie. Byłem wdzięczny Panu Bogu, że tyle mi przez tę karierę dał, że mogłem jeździć po świecie, doznawać dobrych emocji, zarabiać. Ale miałem pewność, że jako ksiądz będę lepiej służył. Chciałem się wyciszyć, przygotować do nowej roli. Przede mną było sześć lat przygotowań do kapłaństwa. Uznałem, że to definitywny koniec. Zerwałem z hokejem. Kolegom wydawało się, że zrobiłem się „ważny” i stąd mój dystans, ale byłem jeszcze bardziej z nimi. Modliłem się, śledziłem informacje o meczach. A po latach stało się coś, czego do dziś nie umiem pojąć! Zabrakło trzeciego bramkarza w Podhalu i zgłosili mnie.
To było już po święceniach?
Tak, inne życie, pierwsza parafia w Brzeszczach. Czasem wyskoczyłem na rowerze do Oświęcimia, żeby pojeździć na łyżwach, także z kolegą bramkarzem z kadry juniorów, Mirkiem Krzemieniem. Potem zaprosili mnie do drużyny oldboyów, za co byłem bardzo wdzięczny. I nagle w ‘90 roku zostałem zgłoszony do ligi w Podhalu. Poszedłem po radę do spowiednika, nieżyjącego już ojca Dionizego. Powiedział: „Pawełku, nikogo nie zgorszysz, a nawet pomożesz, jeśli będziesz głosił Ewangelię w środowisku sportowym”. Radziłem się rodziców. Mama powiedziała: „Paweł, jak nie zrobią ci krzywdy, to czym się przejmujesz”. Za to tata miał inne zdanie: „Skończyłeś z hokejem, jesteś księdzem, twoja noga nie powinna stanąć tam, gdzie jest gra za pieniądze, na meczach ligowych”. „Tato, ja nie będę grał za pieniądze, żadnych pieniędzy!” – zapewniałem.
Dwa głosy za, jeden przeciw.
Podjąłem decyzję wbrew słowom taty. Jednak to on miał rację. Pierwszy mecz w Janowie: Marek Batkiewicz puścił cztery bramki, potem wszedłem ja. Zrozumiałem szybko, że brak mi treningu i obniżam poziom. Miałem dużo szczęścia, puściłem tylko dwie bramki, ale przegraliśmy 5 : 6. Z trybun zaczęli krzyczeć: „Kapłanie, po co ci te pieniądze”. Młodsi koledzy zwracali się do mnie na lodowisku „proszę księdza”. Starsi pytali podejrzliwie, czy chcę wrócić do ligi, jakby czuli powrót rywala. Nikt nie zrozumiał, że podjąłem się tego zadania w geście wdzięczności i pomocy klubowi. Ponadto gdzieś w telewizji powiedziano, że „nawet nadprzyrodzone siły księdza Łukaszki nie pomogły wygrać meczu”. Wtedy zrozumiałem, że popełniłem błąd. Miejsce księdza jest przede wszystkim we wspólnocie – z Jezusem, z wiernymi.
Ksiądz, który grał w hokeja
Gdy pierwszy bramkarz hokejowej reprezentacji Polski, uznawany za nadzieję tego sportu, rezygnuje z kariery i wybiera seminarium duchowne – koledzy i fani mogą być zaskoczeni. Ale ks. Paweł Łukaszka podkreśla, że dorastał do tej decyzji latami. W rozmowie z „Przeglądem Sportowym” tłumaczył: Trening był czymś namacalnym, natomiast doświadczenie religijne, czyli wiara, to jest coś ukrytego, niematerialnego. Porównałbym to do powietrza. Kiedy człowiek oddycha, nawet nie jest świadomy, że robi wdechy i wydechy. Szczególnie, kiedy powietrze jest czyste. Brak powietrza człowiek odczuwa od razu.
Zgodnie z regulaminem seminarium na czas formacji duchowej Paweł Łukaszka zrezygnował ze zorganizowanej aktywności, ale sport był mu bliski także na drodze kapłańskiej. Założył i przez 20 lat prowadził Małopolski Związek Parafialnych Klubów Sportowych, organizując zawody, igrzyska parafialne, mistrzostwa diecezjalne i inne formy aktywności. Był trenerem w Szkole Mistrzostwa Sportowego przy Technikum Budowlanym w Krakowie, kard. Franciszek Macharski powołał go także na duszpasterza sportowców archidiecezji krakowskiej. W pracy z młodzieżą ksiądz-olimpijczyk zawsze dbał o to, by sport nie sprowadzał się do rywalizacji, ale był okazją do pracy nad sobą, ćwiczenia hartu ducha, a także odskocznią od codziennych kłopotów i formą aktywizacji dzieci, m.in. z rodzin z problemami alkoholowymi. Po śmierci papieża Jana Pawła II koncelebrował mszę pojednania klubów Wisły i Cracovii. W roku 2005 został jednym z bohaterów kampanii „Mistrzowie sportu, mistrzowie życia” (a także książki pod tym samym tytułem), prowadzonej przez Komitet Krajowy Międzynarodowego Roku Sportu i Wychowania Fizycznego 2005. Sekretarzem komitetu był autor niniejszej książki.
Po tym epizodzie nie rozstał się jednak ksiądz ze sportem?
Grałem jeszcze do 35. roku życia mecze oldboyów. Zauważyłem z czasem, że atmosferę rozgrywek psują zbyt wygórowane ambicje. W sporcie jest wiele chwil, kiedy łatwo się pogubić. Starałem się pomóc kolegom w sferze etycznej, duchowej. Oczywiście bez moralizowania na siłę. Każdy system wartości ma swoją strukturę. Gdy osunie się fundament, czyli wartości najwyższe, absolutne – także dla ludzi niewierzących – to wcześniej czy później wszystko się zawali. Następnie przez 21 lat byłem prezesem Małopolskiego Związku Parafialnych Klubów Sportowych. To jest moje wielkie doświadczenie. Zobaczyłem, że jeżeli my, jako ludzie Kościoła, wchodzimy w struktury świeckie, laickie i jeżeli jesteśmy przez te struktury wspierani finansowo i organizacyjnie, to wcześniej czy później laicyzujemy się. Rzadko przebiega to odwrotnie.
To ciekawa i odważna obserwacja.
Kiedy udało nam się stworzyć Małopolski Związek Parafialnych Klubów Sportowych, sądziłem, że to pierwszy krok do powstania związku ogólnopolskiego. Oczywiście chodziło o edukację sportową poprzez życie ewangeliczne, wiarę. Zrzeszaliśmy kluby, w których założeniem było, że na pierwszym miejscu stawiamy wychowanie w duchu nauki Pana Jezusa. Wynik sportowy był mniej istotny. Ale do klubów parafialnych zaczęli przychodzić trenerzy, którzy chcieli się wykazywać. Uważali, że Kościół ma fundusze, dzięki którym można tworzyć sport na wysokim poziomie. Wychowanie oparte na nauce katolickiej nie było dla nich integralnym celem. Zdecydowałem o zamknięciu działalności Związku, żeby jego wcześniejsza praca nie służyła innym celom. Jednak przez ponad dwie dekady zorganizowaliśmy bardzo dużo turniejów, mistrzostw. Były także niezapomniane igrzyska dla uczczenia 2000 lat chrześcijaństwa. Gościliśmy w Krakowie w AWF-ie około 1400 młodych ludzi ze szkół podstawowych, gimnazjów, szkół średnich. Była msza polowa – pierwsza i ostatnia do tej pory w historii AWF-u, turnieje w różnych miejscach Małopolski.
Obserwuje ksiądz polski hokej?
Teraz nie mam wiele czasu. I nie chcę krytykować, ale hokej bardzo podupadł przez to, że wzięli się do niego ludzie, którzy się na tym sporcie nie znają. Roztrwonili kapitał, jakim byli młodzi zawodnicy. Sięgnięto po słabszych trenerów ze Słowacji, z Czech, z byłego Związku Sowieckiego. Oni sprowadzają swoich zawodników, a nasza młodzież szkoli się, dochodzi do wieku juniora i nie ma gdzie dalej trenować, grać. To przykre.
Czy wraca ksiądz do wspomnień z czasów swojej kariery zawodniczej?
Rzadko, ale zawsze z wdzięcznością. Dziękuję Panu Bogu za te chwile.
A czy ludzie pamiętają księdza obecność w hokeju?
Już raczej nie udzielam się medialnie, chociaż sportowy duch nie gaśnie. Cały czas walczę. Fizycznie, ale i duchowo, bo wiele dokonuje się oczywiście w mięśniach, jednak fundamentem jest świadomość. Nad charakterem trzeba ciągle pracować.
Ksiądz Paweł Łukaszka
Urodzony 6 lutego 1962 r., bramkarz popularnych Szarotek z Nowego Targu, mistrz i reprezentant Polski, olimpijczyk z Lake Placid (1980 r.). W wieku 16 lat zadebiutował w ekstraklasie, wystąpił w 69 meczach. W roku 1979 został wybrany najlepszym bramkarzem mistrzostw Europy juniorów, szybko awansował również do drużyny narodowej, w której rozegrał 30 spotkań. Podczas igrzysk olimpijskich w Lake Placid (1980 r.) wystąpił w meczach z ZSRS i Japonią. Podczas mistrzostw świata w Val Gardena w 1981 r. był podstawowym bramkarzem Biało-Czerwonych. Kilka miesięcy później żegnano go oficjalnie jako zawodnika reprezentacji ze względu na podjętą wcześniej decyzję o wstąpieniu do seminarium duchownego w Krakowie i rozpoczęciu studiów w Papieskiej Akademii Teologicznej. Kleryk Paweł Łukaszka otrzymał święcenia kapłańskie w roku 1987. Już po tym, jak został księdzem, zagrał ponownie w Podhalu – po raz pierwszy w meczu ligowym z Naprzodem Janów (21 września 1990 r.). Nie pobierał wynagrodzenia za grę.
Przez blisko 20 lat był trenerem hokeja i prezesem Małopolskiego Związku Parafialnych Klubów Sportowych w Krakowie. Ksiądz Paweł Łukaszka jest proboszczem parafii Narodzenia św. Jana Chrzciciela w Korzkwi, nauczycielem religii, a także autorem książki „Prawo łaski i łaska wolności. Ojciec Bernhard Häring CSsR jako człowiek i teolog”.