Upór i pracowitość przydają się w sporcie

Rozmowa z Antonim Zajkowskim

Czy pański pseudonim „Zając” pochodzi tylko od nazwiska, czy mówi coś o pańskim charakterze?

Myślę, że wziął się jedynie od nazwiska. Już w szkole podstawowej koledzy przezywali mnie „Zając”. Później tak zostało.

Jak to się stało, że zainteresował się pan judo?

Uczyłem się w technikum mechanicznym w Białymstoku. Mieszkałem w internacie. Wielu kolegów chodziło na judo, więc poszedłem z nimi z ciekawości. To był sport bardzo tajemniczy w tamtych czasach, dość egzotyczny. Chciałem zobaczyć, jak to wygląda. Okazało się, że mam talent.

Świętej pamięci trener Piekarski stosował wstępną selekcję. Mata w klubie Jagiellonia Białystok była nieduża, więc niełatwo było dostać się na treningi. Zgłaszało się cztery razy więcej chętnych, niż mogło walczyć w tamtej sali. Trzeba było przejść odpowiednie testy, żeby się dostać.

Czyli nie bez powodu nazywano trenera „Kapralem”?

Tak go nazywano, bo miał swoje metody. Zaczął trenować judo, będąc w wojsku, w klubie Lotnik Warszawa. Gdy wrócił do cywila, był bardzo zasadniczy, ostry. Jeśli ktoś się nie podporządkowywał, trener nie wahał się wyrzucać z treningu czy w ogóle z sekcji. Dziś takie metody trenerskie byłyby nie do zaakceptowania.

Co to znaczy: mieć talent do judo? Chodzi o predyspozycje fizyczne czy psychiczne?

Jedno łączy się z drugim. Na początku, gdy nie zna się jeszcze zasad walki, to są proste zabawy: obalanki, przewracanki, szczególnie w parterze, bo wtedy walka jest w miarę bezpieczna, nawet dla początkujących. Już wtedy widać, czy ktoś ma talent, czy nie. Wydaje mi się, że miałem smykałkę do walki na macie. Początkowo to była prosta sprawa: przewrócić partnera i ułożyć go na plecach. W ten sposób wygrywało się pierwsze walki. Dopiero potem doszły dźwignie, duszenie itd. Ale początkowo rywalizacja sprowadzała się do tego, by przewrócić partnera na plecy.

Na stronie PKOl-u można przeczytać, że jest pan człowiekiem cichym i spokojnym, a jednocześnie pracowitym, upartym i konsekwentnym. Czy to jest definicja dobrego judoki?

Niekoniecznie. Ale jeśli o mnie chodzi, jest to prawda. Nie jestem człowiekiem, który by dominował w towarzystwie, chociaż nie daję się też zupełnie innym podporządkować. W grupie byłem raczej dość spokojny. Ci, którzy chcą dominować, są głośni, dużo opowiadają o sobie. Ja taki nigdy nie byłem – choć to jest i wada, i zaleta.

Ale pracowity byłem, to przyznam. Być może to kwestia genów, bo i ojciec, i dziadek byli pracowici. Dziadek wychowywał się w dość trudnych warunkach, na Ziemiach Odzyskanych. Rodzice objęli po wojnie gospodarstwo w Malczewie, za Ełkiem. Tam urodziłem się w ’48 r. Jak to ojciec mawiał: „W kartoflach się urodziłem”. W metryce mam wpisaną datę 5 sierpnia, ale to nieprawda, bo urodziłem się w lipcu, tylko z opóźnieniem zostałem zgłoszony do rejestru stanu cywilnego. Z czasem rodzice wyprowadzili się z Ziem Odzyskanych, gdy zaczęły powstawać spółdzielnie produkcyjne.

Ojciec nie chciał się podporządkować?

Zgadza się! Nie chciał się podporządkować i wyprowadził się do swojej rodzinnej miejscowości, do Moniek. Tam były jego korzenie, tam się urodził. Początkowo to była mała miejscowość, jednak rozrosła się po tym, jak utworzono powiat w Mońkach w ’53 r. Stało tam zaledwie 12 budynków, ale szosa wraz z koleją przecinały miasteczko, czyli był tam dobry węzeł komunikacyjny. Obok leżał Knyszyn, już wtedy duża miejscowość, i Goniądz, też spory. W jednym była szosa, a w drugim – kolej. W Mońkach spotykały się te dwa szlaki. Być może dlatego – choć niewykluczone, że były inne powody – powstały tam prezydium powiatowej rady narodowej i inne urzędy. To ściągało ludzi do Moniek.

Czy czuje się pan człowiekiem Podlasia, czy niekoniecznie?

W pewnym sensie – tak. Ale to było dawno temu.

A jak pan wspomina przygotowania przed Monachium?

Przed przybyciem japońskiego trenera Hiromiego Tomity myśmy znali judo głównie z książek, a nie z doświadczenia. Polski Związek Judo powstał dopiero w ’57 r., pierwsze kluby utworzono w Gdańsku i Warszawie. Trenerzy, którzy tam pracowali, nie mieli doświadczenia w prowadzeniu grup. Gdy przyjechał Hiromi, utworzono właśnie ośrodek w Gdańsku i tam ściągnięto najlepszych zawodników z Polski. Zaczęła się bardzo ciężka praca. Ani wcześniej, ani później nikt tak nie ćwiczył, jak myśmy wtedy ćwiczyli – jadło się, trenowało i spało. I nic więcej.


Morderczy trening i olimpijski sukces

Antoni Zajkowski w swoich wspomnieniach nie ukrywa, że srebro wywalczone na igrzyskach w Monachium zawdzięcza w dużej mierze dobremu przygotowaniu ze strony trenera Hiromiego Tomity. Japończyk znacznie zwiększył obciążenia treningowe zawodników. – Przed jego przyjazdem wykonywaliśmy na treningu 20 pompek, on wymagał 100. Przed jego przyjazdem trenowaliśmy raz dziennie, on wprowadził 3 treningi w ciągu dnia – tłumaczył judoka.

Z występu w Monachium Antoni Zajkowski szczególnie zapamiętał trudną walkę z Węgrem Hetényim. Znacznie łatwiejszym pojedynkiem okazał się ten o olimpijski finał, stoczony z utytułowanym zawodnikiem z NRD Dietmarem Hötgerem i zakończony wynikiem 3:0 (waza-ari). Finałową walkę Zajkowski przegrał z Japończykiem Nomurą. – Z perspektywy czasu sądzę, że gdybym był bardziej wypoczęty [od walki z Hötgerem do finału minęło tylko 5 minut] i bardziej skoncentrowany, to może finał wyglądałby inaczej. Jednak Nomura w tym dniu był świetny. Wszystkie walki wygrał przed czasem.

Jak podkreślał Antoni Zajkowski, mimo przegranej był szczęśliwy. – Pierwszą moją myślą było: „Wreszcie te mordercze treningi się skończyły i będę mógł wypocząć”.

Źródło: Antoni Zajkowski – wspomnienia, www.kodokan.pl

Była ogromna presja, żeby dobrze wypaść w Monachium?

Tak, presja polityczna, ale myśmy i tak chcieli trenować. Na dłuższą metę organizm by tego nie wytrzymał, czy to z powodu kontuzji, czy wycieńczenia, ale ci, którzy przetrwali tamten ciężki trening, później przez wiele lat zdobywali medale na mistrzostwach Europy i świata. Mam na myśli Adama Adamczyka, świętej pamięci Antka Reitera – doskonałego zawodnika – a przede wszystkim Mariana Tałaja. Tałaj był młodszy ode mnie o 2 lata. Uczył się w szkole średniej i trenował w Gdańsku.

Jak wspomina pan same igrzyska? Dzień po pańskim sukcesie miał miejsce atak terrorystyczny…

Samego ataku nie widzieliśmy. Myśmy byli zakwaterowani w takich długich budynkach, a w środku wioski olimpijskiej był pawilon, w którym mieszkała ekipa izraelska. Tam wylądował helikopter, którym porwano zawodników i przetransportowano na lotnisko. Wtedy doszło do tragedii.

Czy to zdarzenie przyćmiło w pamięci pana sukces?

Igrzyska zostały przerwane na jeden dzień. Na stadionie odbył się wiec. Przemawiał m.in. szef ekipy izraelskiej, później ludzie z MKOl-u. Przedstawiciel Izraela powiedział, że oni oczywiście się wycofują, że to jest dla nich tragedia, ale chcieliby, by igrzyska trwały dalej. Myśmy byli na wiecu właściwie jako jedyna ekipa z krajów komunistycznych, bo ci porywacze z organizacji Czarny Wrzesień mieli poparcie państw socjalistycznych.

Nawet szkolili się w Polsce, mieszkali w Victorii.

W każdym razie Włodzimierz Reczek, który był wtedy przewodniczącym PKOl-u, zwołał całą naszą ekipę, powiedział, że on oczywiście nie pójdzie, ale kto chce, może iść i nie będzie miał nic przeciwko temu.

A czy jadąc do Monachium, miał pan wewnętrzne przekonanie, że zdobędzie medal?

Nie, takiego przekonania nigdy się nie ma.

Są zawodnicy, którzy mówią: „Od początku wiedziałem, że jadę po sukces”.

Bzdury opowiadają! No chyba że są to jacyś niepokonani mistrzowie.

Jak wspomina pan sam występ w Monachium?

Wcześniej zdobyłem medal na mistrzostwach świata, miałem wiele wygranych turniejów, przegrywałem tylko z Japończykami. Z różnych analiz wynikało więc, że jestem jednym z faworytów.

Ale w sporcie, szczególnie w sportach walki, o wygranej często decyduje przypadek. Trafiłem np. na Węgra, z którym zawsze wygrywałem bez problemu, a na olimpiadzie udało mi się to dopiero po ciężkich bojach.

Uważam, że na igrzyskach niektórzy zawodnicy stosowali doping. Kontrole nie były w tamtych czasach tak dokładne jak dzisiaj.

Czy Japonia to kraj, który zajmuje szczególne miejsce w pana sercu?

Japończycy są bardzo pracowitym narodem, to mi imponuje. Znam wielu i wiem, że dochodzą do swoich wyników ciężką pracą. To nie jest kwestia talentu, bo żółta rasa nie jest tak zdolna ruchowo jak inne, Japończycy muszą zapracować na swoje wyniki. Uważam, że czarnoskórzy są najlepiej rozwinięci fizycznie.

W wielu dyscyplinach są bezkonkurencyjni.

Właśnie! Jeśli w grę wchodzą cechy fizyczne, to nie da się ich pokonać. Co innego w dyscyplinach, w których trzeba myśleć, kombinować.

Czy oprócz pracowitości dostrzegł pan w Japończykach inne cechy? Bo jest coś ciekawego w tym, że oni uwielbiają kino Andrzeja Wajdy, Chopina itd.

Japończycy w ogóle fascynują się światem. Pełno ich wszędzie, podróżują z aparatami fotograficznymi. Niedawno byłem na Islandii i nawet tam spotkałem mnóstwo Japończyków!

W trakcie kariery nauczył się pan nieco japońskiego?

Znam wiele słów, bo cała nomenklatura judo jest w języku japońskim. Kiedyś przykładano do tego większą wagę w środowisku, dzisiaj to trochę zanika.

Po zakończeniu kariery podjął się pan prowadzenia biznesu. Wspomniał pan nawet w jednym z wywiadów: „Mam smykałkę do interesów, zbuduję sobie coś nowego po tym sporcie”.

Tak wyszło. Może mam smykałkę. Nie twierdzę, że nie. Wydaje mi się, że dobrze odczytuję innych ludzi. Gdy z kimś rozmawiam, wyczuwam jego emocje, a w interesach to się przydaje. Podstaw ekonomii można nauczyć się z książek, ale smykałkę do biznesu albo się ma, albo nie. W każdym razie założyłem firmę, która specjalizuje się w dystrybucji podzespołów elektroniki samochodowej.

Jakie były początki tego przedsiębiorstwa?

Będąc w Szwecji, spotkałem świętej pamięci Andrzeja Skrzydlewskiego, zapaśnika, medalistę mistrzostw olimpijskich w Montrealu. Był w Göteborgu na kontrakcie jako zawodnik, a ja prowadziłem tam klub judo. Zaprzyjaźniliśmy się, nawet przez pewien czas mieszkaliśmy razem, bo Andrzej miał mieszkanie zapewnione przez klub. Ja dostawałem tylko ekwiwalent na mieszkanie. W każdym razie Andrzej miał ogromną wiedzę na temat samochodów, wiedział, co się w nich psuje, a co nie, co warto przywozić do Polski, czego potrzebuje rynek. W tamtym czasie w Polsce jeździło mnóstwo mercedesów 123, tzw. beczek. Zacząłem sprowadzać części do tego modelu – do remontu silnika, do zawieszenia. Okazało się, że sklepy faktycznie tego potrzebują, i tak to się zaczęło. Na przełomie lat 80. i 90. zarejestrowaliśmy firmę na nazwisko mojej żony Anny.

Czy to prawda, że żona jest kronikarką pana kariery?

Tak. W trakcie kariery nie zwracałem uwagi na to, co piszą w gazetach, ale żona zbierała wycinki z gazet, z „Przeglądu Sportowego”, wklejała je do albumu i opatrywała swoimi komentarzami.

Dzięki żonie ma pan całe albumy z wycinkami?

Tak, z jej komentarzami i rysunkami, bo żona ma też uzdolnienia plastyczne. Zresztą albumy nie dotyczą tylko mojej kariery. Gdy urodziły się dzieci, żona codziennie pisała w pamiętnikach, odnotowywała ich postępy w rozwoju: jakich nowych słów się nauczyły, odrysowywała czy to rączkę, czy stópkę. A poznaliśmy się na AWF-ie. Byłem na trzecim roku, żona dostała się na pierwszy rok.

Jak dziś wygląda pana aktywność fizyczna?

Staram się ruszać. W wakacje codziennie dojeżdżam rowerem do firmy. Zajmuje mi to kilkanaście minut, więc jeśli przejadę się w dwie strony, to spędzam na rowerze łącznie prawie pół godziny dziennie. Poza tym jeżdżę na treningi do klubu Yawara. Bywam tam dwa razy w tygodniu. Jeżdżę też do Nastuli – na Ogólnej jest Nastula Club, który sam przed laty zakładałem.

Mamy grupę starszych zawodników, prowadzę dla nich treningi. Przeważnie gramy w piłkę halową przez 40 minut, później jest 40 minut judo, a na końcu sauna. Sam też uczestniczę w treningu, staram się w trakcie wysiłku zrzucić cały kilogram – sprawdzam to, ważąc się przed treningiem i po nim. Jeśli okazuje się, że zrzuciłem za mało, to robię jeszcze brzuszki. W domu mam też rower stacjonarny z regulacją obciążenia. Jeśli przez kilka dni nie mogę ćwiczyć, to jeżdżę na rowerze ze 40 minut. Spocę się nieźle, potem idę do wanny i zaraz kładę się spać.

Skończył pan niedawno 70 lat. Czy myśli pan sobie: „Antoni, w ogóle nie czuć, że masz już siedemdziesiątkę”?

Ciągle młody! Nie, żartuję…

Ale ma pan poczucie takiej wewnętrznej młodości?

Człowiek jest już trochę głuchy, aparat powinien nosić. Trochę sztywny się robię, bo stawy nie takie jak kiedyś. Ale śpię dobrze, nie mam trudności z zasypianiem. Z pamięcią również nie mam problemów – przynajmniej tak mi się wydaje! Rozwiązuję też krzyżówki, ale żona robi to trzy razy szybciej! Ograniczam się przede wszystkim z jedzeniem, żeby utrzymać wagę. Zwłaszcza że apetyt mam dobry. Gdybym jadł tyle, na ile mam ochotę, roztyłbym się natychmiast.

Czy ma pan poczucie bycia spełnionym człowiekiem?

To wielkie słowa. Ale chyba tak. Wiadomo, że to i owo mogłoby być lepsze, ale myślę, że nie przegrałem życia. Nie wpadłem w nałogi, nie mam problemów zdrowotnych, żadnych poważnych wypadków nie doświadczyłem. Jest dobrze.


Antoni Zajkowski – urodził się 5 sierpnia 1948 r. w Malczewie. Judoka, zawodnik Jagiellonii Białystok (od 1964 r.) i AZS Siobukai Warszawa (od 1978). Pierwszy polski medalista olimpijski w judo, wywalczył srebro na igrzyskach w Monachium w 1972 r. Trzykrotny mistrz Polski (1970, 1973, 1974), brązowy medalista mistrzostw świata (1971), dwukrotny srebrny medalista mistrzostw Europy (1969, 1971). Absolwent Akademii Wychowania Fizycznego Józefa Piłsudskiego w Warszawie. Nauczyciel akademicki i trener. Odbywał wspólne treningi m.in. z Pawłem Nastulą, późniejszym mistrzem olimpijskim z Atlanty.


Zdjęcie pochodzi ze serwisu internetowego Polskiego Związku Judo