Uciekłem ze szpitala, zostałem mistrzem

Rozmowa z Lechosławem Rybarczykiem

Kiedy zainteresował się pan sportami motorowodnymi?

Trochę przez przypadek zainteresowałem się motorowodniactwem w ’83 roku, miałem wtedy 40 lat. Kolega poprosił mnie, bym pomógł mu naprawić silnik od łodzi. Zaproponowałem, że naprawię, jeśli pomoże mi położyć papę na dachu. On zajmował się dachem, ja naprawiałem silnik. Skutecznie, bo niedługo później kolega na zawodach zajął jedno z czołowych miejsc.

Powiedział wtedy, że skoro tak dobrze znam się na silnikach, załatwi mi łódź. I rzeczywiście, nad Wartą były stare łodzie, dorobiłem do niej ruski silnik i tak zacząłem się bawić w ten sport.

Gdy pojechałam na pierwsze zawody do Żnina, zająłem czwarte miejsce. A startowało wtedy mnóstwo zawodników – nie 20 jak dzisiaj; czasem było ich około setki. To wynika z tego, że rywalizuje się w kilku klasach – 125, 175, 250, 350, 500, 550, 700 – a do tego zjeżdżają się zawodnicy z całego świata, wyróżniano też klasy narodowe ON. Zresztą Żnin był jedną z większych kolebek sportu motorowodnego i do dzisiaj organizuje się tam zawody, choć już nie na taką skalę jak dawniej.

Nim zaczął pan startować w zawodach, prowadził pan swoją działalność?

Tak, miałem warsztat naprawy samochodów, zresztą do dzisiaj hobbystycznie się tym zajmuję. Później skupiłem się na naprawie silników stacjonarnych do różnych urządzeń w szpitalach, kopalniach. To są silniki stacjonarne, które uruchamiają agregaty prądotwórcze. Mamy serwis fabryczny Volvo i Tohatsu. Ludzie kojarzą Volvo z silnikami samochodowymi, ale to są silniki Volvo Penta, używane w przemyśle, w maszynach budowlanych, w rolnictwie.

Pasja do sportów motorowodnych musiała pana mocno wciągnąć – widzę tutaj całą kolekcję pucharów.

Pucharów było jeszcze więcej, ale żona wyniosła z połowę, bo nie chce ich ciągle myć i czyścić. Leżą w piwnicy i na strychu.

A i tak jest ich cała ściana.

Nie wszystkie mieszczą się na półkach, pozostałe leżą w piwnicy czy na strychu.

Wiedza mechanika pomagała panu odnosić sukcesy?

Kiedy początkowo startowałem w zawodach, była bardzo duża konkurencja. Mało tego, brakowało sprzętu – zawodnicy przeważnie sami musieli go sobie załatwić. Nie było tak jak dzisiaj, że jeśli ma się pieniądze, to i Formułę 1 można sobie kupić. W latach 80. niemal każdy sam budował sobie sprzęt. Dzięki temu uczyliśmy się wielu rzeczy, a ta wiedza procentuje do dzisiaj. Nie wiem, czy w Poznaniu jest ktoś, kto wie tyle o mechanice co ja. Jeśli tak, chętnie do niego pójdę i zapłacę, żeby móc dalej się uczyć. Nie ma ludzi, którzy wszystko umieją, i nigdy takich nie będzie, bo człowiek uczy się całe życie. Ja do teraz się uczę, a i tak nadal niektóre rzeczy sprawiają mi trudność. W warsztacie wiemy więcej o silnikach niż fabryka, która je produkuje. Gdy przyjeżdża do nas mechanik z fabryki, żeby pomóc, to zwykle okazuje się, że to on od nas może się uczyć.

O sukcesie decyduje bardziej silnik czy umiejętności?

Wygrywa nie tyle silnik, ile zespół ludzi. A właściwie – to wygrywa doświadczenie. Silniki są fabryczne, każdy jest taki sam i nie ma skrzyni biegów jak w samochodzie. Gdy auto traci siłę, to od kierowcy zależy, czy zredukuje bieg i pojazd odzyska moc. W łodzi motorowej silnik jest rzeczą stałą i, o ile jest poprawnie wykonany, to będzie pracował. Natomiast kwestia tego, czy wykorzysta się jego potencjał, zależy już od wielu czynników.

Jakich?

Na przykład warunków na wodzie. Rankiem na treningu tafla wody może być gładka i popłynie się bardzo dobrze. Ale w południe, podczas zawodów, może zacząć falować. I ten sam zawodnik, który na treningu był pierwszy, może być ostatni. Bo nie miał doświadczenia w takich warunkach i nie wiedział, jak przygotować łódź do zaistniałej sytuacji.

Jak pan nabierał doświadczenia?

Samemu jeżdżąc i przygotowując się do zawodów. Ciężko zdobywa się doświadczenie w sportach, gdzie każdy członek ekipy pracuje oddzielnie na wspólny sukces. Mechanik sam pracuje w warsztacie, kierowca ćwiczy osobno, a kierownik ekipy wymaga wyniku, którego nie sposób osiągnąć w taki sposób, w jaki oczekuje.

Bo troje ludzi musi się zgrać.

Tak. Kierownik oczywiście chce, żeby ekipa zwyciężyła. Kierowca więc jedzie, zgłasza uwagi mechanikom. Oni starają się dostosować, ale jeśli zawodnik nie ma wiedzy technicznej, komunikacja z mechanikami jest trudniejsza i niełatwo doprowadzić pojazd do takiego stanu, by zwyciężać. Ja sam zajmowałem się łodziami i sam nimi jeździłem. Doświadczenie przeważa szalę.

Rodzina panu kibicowała?

To był trochę elitarny sport, a na wyjazdy wybieraliśmy się całą grupą, także z rodzinami – żonami, dziećmi. Do dzisiaj żona, wnuczek czy zięć jeżdżą ze mną na zawody. Nieraz wybieramy się grupą 20 czy 40 osób.

Zabieram też mechaników z warsztatu. Jeden z nich pracuje u mnie od 11 lat. Przyszedł do warsztatu jako uczeń, mając 14 lat, a dziś pracuje jako mechanik monter. Bardzo dużo umie, zajmuje się też silnikami do łodzi motorowych.

Wyjazdy pomagają panu zintegrować ludzi, którzy dla pana pracują?

Wszyscy próbują w jakiś sposób uczestniczyć w tej zabawie. Na zawodach zawsze jest trochę rozrywki, bo organizator urządza pikniki lub wieczorki taneczne, zapoznawcze. Poza tym zawody często są organizowane przy okazji różnych obchodów. Gdy Śrem świętował 700-lecie, zorganizowano tam mistrzostwa Europy. Miałem pecha, bo byłem po zawale. Uciekłem ze szpitala, zdobyłem tytuł mistrza Europy, i wróciłem na oddział.

Ile było to dni po zawale?

Wyszedłem chyba na 8. dzień po zawale. Na dodatek zrobiłem sobie jeszcze krwiaka na nodze i przez to kulałem. Lekarz na zawodach zapytał mnie, co się stało. Odpowiedziałem, że stłukłem sobie kolano. Bo co miałem powiedzieć – że zawał miałem? W życiu do zawodów by mnie nie dopuścili. A tak zrobiłem rekord toru i zdobyłem tytuł. Przecież to żadna wielka aktywność – siedzę w łodzi, nic nie robię, od tego nikt jeszcze nie umarł.

Następnego dnia ordynator szpitala dowiedział się o wszystkim z gazety i kazał wypisać mnie do domu. Powiedziałem mu: „Panie doktorze, ja tu leżę, podczas gdy koledzy się tam ścigają. Ja z chęcią wyjdę, bo prędzej tutaj dostanę zawału”. Wypisali mnie we wtorek, w środę pojechałem na Węgry. Na miejsce dotarliśmy w czwartek, a w niedzielę wywalczyłem tytuł mistrza świata.

wiedza procentuje do dzisiaj. Nie wiem, czy w Poznaniu jest ktoś, kto wie tyle o mechanice co ja. Jeśli tak, chętnie do niego pójdę i zapłacę, żeby móc dalej się uczyć. Nie ma ludzi, którzy wszystko umieją, i nigdy takich nie będzie, bo człowiek uczy się całe życie. Ja do teraz się uczę, a i tak nadal niektóre rzeczy sprawiają mi trudność. W warsztacie wiemy więcej o silnikach niż fabryka, która je produkuje. Gdy przyjeżdża do nas mechanik z fabryki, żeby pomóc, to zwykle okazuje się, że to on od nas może się uczyć.

O sukcesie decyduje bardziej silnik czy umiejętności?

Wygrywa nie tyle silnik, ile zespół ludzi. A właściwie – to wygrywa doświadczenie. Silniki są fabryczne, każdy jest taki sam i nie ma skrzyni biegów jak w samochodzie. Gdy auto traci siłę, to od kierowcy zależy, czy zredukuje bieg i pojazd odzyska moc. W łodzi motorowej silnik jest rzeczą stałą i, o ile jest poprawnie wykonany, to będzie pracował. Natomiast kwestia tego, czy wykorzysta się jego potencjał, zależy już od wielu czynników.

Jakich?

Na przykład warunków na wodzie. Rankiem na treningu tafla wody może być gładka i popłynie się bardzo dobrze. Ale w południe, podczas zawodów, może zacząć falować. I ten sam zawodnik, który na treningu był pierwszy, może być ostatni. Bo nie miał doświadczenia w takich warunkach i nie wiedział, jak przygotować łódź do zaistniałej sytuacji.

Jak pan nabierał doświadczenia?

Samemu jeżdżąc i przygotowując się do zawodów. Ciężko zdobywa się doświadczenie w sportach, gdzie każdy członek ekipy pracuje oddzielnie na wspólny sukces. Mechanik sam pracuje w warsztacie, kierowca ćwiczy osobno, a kierownik ekipy wymaga wyniku, którego nie sposób osiągnąć w taki sposób, w jaki oczekuje.

Bo troje ludzi musi się zgrać.

Tak. Kierownik oczywiście chce, żeby ekipa zwyciężyła. Kierowca więc jedzie, zgłasza uwagi mechanikom. Oni starają się dostosować, ale jeśli zawodnik nie ma wiedzy technicznej, komunikacja z mechanikami jest trudniejsza i niełatwo doprowadzić pojazd do takiego stanu, by zwyciężać. Ja sam zajmowałem się łodziami i sam nimi jeździłem. Doświadczenie przeważa szalę.

Rodzina panu kibicowała?

To był trochę elitarny sport, a na wyjazdy wybieraliśmy się całą grupą, także z rodzinami – żonami, dziećmi. Do dzisiaj żona, wnuczek czy zięć jeżdżą ze mną na zawody. Nieraz wybieramy się grupą 20 czy 40 osób.

Zabieram też mechaników z warsztatu. Jeden z nich pracuje u mnie od 11 lat. Przyszedł do warsztatu jako uczeń, mając 14 lat, a dziś pracuje jako mechanik monter. Bardzo dużo umie, zajmuje się też silnikami do łodzi motorowych.

Wyjazdy pomagają panu zintegrować ludzi, którzy dla pana pracują?

Wszyscy próbują w jakiś sposób uczestniczyć w tej zabawie. Na zawodach zawsze jest trochę rozrywki, bo organizator urządza pikniki lub wieczorki taneczne, zapoznawcze. Poza tym zawody często są organizowane przy okazji różnych obchodów. Gdy Śrem świętował 700-lecie, zorganizowano tam mistrzostwa Europy. Miałem pecha, bo byłem po zawale. Uciekłem ze szpitala, zdobyłem tytuł mistrza Europy, i wróciłem na oddział.

Ile było to dni po zawale?

Wyszedłem chyba na 8. dzień po zawale. Na dodatek zrobiłem sobie jeszcze krwiaka na nodze i przez to kulałem. Lekarz na zawodach zapytał mnie, co się stało. Odpowiedziałem, że stłukłem sobie kolano. Bo co miałem powiedzieć – że zawał miałem? W życiu do zawodów by mnie nie dopuścili. A tak zrobiłem rekord toru i zdobyłem tytuł. Przecież to żadna wielka aktywność – siedzę w łodzi, nic nie robię, od tego nikt jeszcze nie umarł.

Następnego dnia ordynator szpitala dowiedział się o wszystkim z gazety i kazał wypisać mnie do domu. Powiedziałem mu: „Panie doktorze, ja tu leżę, podczas gdy koledzy się tam ścigają. Ja z chęcią wyjdę, bo prędzej tutaj dostanę zawału”. Wypisali mnie we wtorek, w środę pojechałem na Węgry. Na miejsce dotarliśmy w czwartek, a w niedzielę wywalczyłem tytuł mistrza świata.


Trzeci wśród wielkich mistrzów

Najbardziej utytułowanym polskim motorowodniakiem jest Henryk Synoracki. Zawodnik Poznańskiego Klubu Morskiego LOK do sezonu 2014 zdobył łącznie 29 medali mistrzostw świata i mistrzostw Europy. Z kolei łącznie 27 medali MŚ i ME wywalczył Waldemar Marszałek (zakończył karierę zawodniczą). Lechosław Rybarczyk ma w swoim dorobku 25 medali, a Tadeusz Haręza – 17.

Zdarzało się, że Rybarczyk pokonywał na zawodach kilkukrotnie młodszych od siebie zawodników. Na przykład w 2008 r. 65-letni wówczas Lechosław Rybarczyk zdobył w litewskiej miejscowości Birstonas złoty medal motorowodnych mistrzostw świata w klasie S-550, a 23-letni Łukasz Ciołek (Ślizg Szczecin) – srebrny. Był to 4. wówczas tytuł mistrza świata w karierze Rybarczyka (wcześniej wygrywał w 2001, 2002 i 2006 r.). Rok później został wicemistrzem. Na drodze do triumfu Profesora, jak nazywają go koledzy, stanął wtedy… worek foliowy, który wplątał się w śrubę. Rybarczyk musiał przerwać wyścig.


Dzięki wyjazdom miał pan okazję zwiedzić Europę?

Tak. Byliśmy i w Barcelonie, i w Tallinie, wszędzie, gdzie tylko organizowano zawody. Nie przykładaliśmy wagi do tego, gdzie jedziemy, tylko do tego, jakiej rangi są to zawody. Przy okazji można było się spotkać z zawodnikami, którzy do nas przyjeżdżali. Skoro oni przebyli tyle kilometrów, to i my możemy się zrewanżować. Jechaliśmy nieraz na własny koszt, bo za wyjazdy nikt nie płacił, do dzisiaj tak jest.

W zawodach startują również dzieci, chociaż rzadziej niż kiedyś. Dawniej dofinansowywano klasy młodzieżowe, więc było ich dużo. Teraz, jak dziecko w wieku 9 czy 12 lat chce zacząć startować, to trzeba mu kupić łódkę, silnik – to są koszty w granicach 20, 30, 40 tysięcy złotych. Do tego dochodzą koszty wyjazdów – każdy co najmniej tysiąc złotych. Rodzic musi opłacić hotel, jedzenie, zabrać dwóch mechaników, którzy pomogą zwodować łódkę, potem ją wyciągnąć.

To sport dla zamożnych?

To zależy. Kiedyś ludzie nie mieli pieniędzy, ale sami bardziej się udzielali i nie trzeba było ponosić takich kosztów. Wszyscy sobie pomagali bezinteresownie, a dzisiaj wszystko można kupić, więc i wydatki rosną. Nawet jak organizowano zawody, to policja, straż i pogotowie udzielali pomocy sami z siebie.

Czyli zmieniło się na niekorzyść?

Tak, dlatego wiele sportów zaczyna podupadać ze względu na koszty. Wszystko się komercjalizuje i tylko ciągle pieniądze, pieniądze i jeszcze raz pieniądze.

A jakie jest środowisko motorowodniaków? W tym sporcie jest miejsce na przyjaźnie?

Tak. O ile w trakcie zawodów rywalizujemy ze sobą, o tyle na co dzień jesteśmy dla siebie kolegami czy nawet przyjaciółmi. Była nawet taka sytuacja, że Tadziu Haręza dał Włochowi swoją zapasową łódkę albo silnik – już dokładnie nie pamiętam. W każdym razie wydarzyło się to podczas mistrzostw świata w Chodzieży. Tadziowi wydawało się, że ten zapasowy silnik jest gorszy. Włoch umiał jednak go dobrze zestroić, lub po prostu miał szczęście tamtego dnia, i wygrał z Tadziem. Zabrał mu tytuł mistrza świata sprzed nosa, i to jeszcze u niego w domu, w Chodzieży.

Nie żałował tej pomocy?

Nie, w żadnym wypadku. Zwycięstwo, które wyklucza zawodnika, to żadne zwycięstwo. Tu nie ma nagród finansowych, nikt nie bije się o pieniądze.

Czyli co jest najważniejsze?

Satysfakcja z tego, że rywalizuje się z kolegą. Nawet jak trzeba mu pomóc i on potem wygra, to przecież wiadomo, że wygrał dzięki pomocy.

Ile razy pan wygrywał?

Na koncie mam 25 wygranych w poważnych imprezach. Ale od strony technicznej pomogłem też innym, którzy wygrywali. Na przykład Marcinowi Musze – synowi mojego mechanika – na mistrzostwach świata. To były zawody w Zbąszyniu, silnik nie za dobrze pracował. Pomyślałem: „Ja tyle razy już wygrałem, oni przez tyle lat pomagali mi tę moją łódkę nosić”, więc pojechałem z nimi, odkręciłem i oddałem mój silnik od łodzi. W ten sposób zdobyłem trzy tytuły, ponieważ trzy silniki, które zajęły pierwsze trzy miejsca, przygotowywałem ja, a jechali moi koledzy klubowi: Marcin Mucha, Michał i Marcin Gębiak.

Czy motorowodniactwo było pana największą pasją w życiu?

Można tak powiedzieć, w końcu poświęciłem mu pół życia.


Sporty motorowodne

Umowną datą początków sportu motorowodnego na świecie jest rok 1922. To wówczas powołano Międzynarodową Federację Sportu Motorowodnego. Mistrzostwa świata w tej dyscyplinie są rozgrywane od 1938 r.

W Polsce motorowodniactwo zaczęło rozwijać się w okresie międzywojennym, najpierw przy Yacht Klubie Polski, potem przy AZS, Oficerskim Yacht Klubie i Warszawskim Towarzystwie Wioślarskim. Pierwsze mistrzostwa kraju rozegrano na Wiśle w 1937 r., z kolei w 1954 r. powołano Samodzielną Sekcję Sportów Motorowodnych (od 1972 r. – Polski Związek Motorowodny i Narciarstwa Wodnego). Za centrum tej dyscypliny w Polsce uznawany jest Żnin. Każdego roku rozgrywane są tam zawody, a w 2004 r. stworzono na tamtejszym placu Wolności jedyną na świecie Aleję Sław Sportu Motorowodnego.


Odczuwa pan, że ma pan 74 lata?

Gdybym powiedział, na ile się czuję, zabrzmiałoby to trochę niepoważnie. Ale potrafię jeszcze wsiąść na motocykl i przejechać się naprawdę szybko. Zeszłego roku pędziłem 306 kilometrów na godzinę, a motor poszedłby jeszcze więcej. Gdybym nie był w stanie go opanować, nigdy nie ośmieliłbym się rozwijać takich prędkości.

Czym pan jechał?

Motorem Kawasaki 1000. Ale pomyślałem sobie: „Po co mi to? Po co ja to robię? To przecież tylko mechanizm, w każdej chwili może zawieść czy się rozlecieć”. Z drugiej strony wiem, dlaczego młodzi ludzie tak postępują. Nie mają gdzie się wyżyć i z ulicy robią sobie tor wyścigowy. To jest bardzo niebezpieczne.

Czyli trzeba szukać miejsca na rozładowanie adrenaliny gdzie indziej?

Oczywiście. Żeby przejechać się tak, jak ja to zrobiłem, trzeba zadbać o odpowiednie warunki. U nas jest lotnisko w Kąkolewie, można tam pojechać po południu lub wieczorem – szósta, siódma, kiedy nikogo nie będzie. Do tego należy wybrać się we trójkę, tak żeby jeden kolega stanął w połowie toru, drugi – na jego końcu. Wtedy można bezpiecznie przejechać odcinek długości 5 tysięcy metrów i zobaczyć, jaką szybkość rozwinie pojazd. W żadnym wypadku nie wolno robić tego na ulicy.

Poza sportami motorowymi lubi pan inne aktywności?

Mamy domek w lesie, jeżdżę quadem. Bardzo lubimy też wyjeżdżać na narty w polskie i czeskie góry. Z reguły wybieramy się w piątek po pracy. Mamy samochód kempingowy, w którym wszystko czeka przyszykowane – narty, jedzenie i tak dalej. Kończę pracę o szesnastej, idę się wykąpać, o piątej, szóstej wieczorem wsiadamy w auto i jedziemy sobie w góry. O dziesiątej, jedenastej w nocy jesteśmy na miejscu. Jemy kolację, a o ósmej rano pobudka i na narty!

Potrafi pan cały dzień przejeździć na nartach?

Jeździmy od rana do pierwszego posiłku, a potem znów wracamy na stok. Mamy na tyle dobrze opanowaną jazdę na nartach, na przykład w Szpindlerowym Młynie, że jeździmy prawie bez przerwy, podczas gdy ludzie przez większość czasu stoją w kolejce. Jak to możliwe? Bo to jest tak: za piętnaście ósma stoimy już przy bramce, kiedy inni jeszcze jedzą śniadanie w hotelach. Jeździmy więc do dziewiątej lub wpół do dziesiątej. Kiedy pozostali wychodzą z hotelu o dziewiątej i ustawiają się w kolejce, my wracamy na śniadanie. Przez okno samochodu widzimy, czy na wyciągu stoją jeszcze ludzie. Jak robi się pusto, znów wracamy. Potem, tuż przed dwunastą, znowu robi się tłok za biletami, bo od dwunastej są tańsze. My w tym czasie jeździmy sobie góra–dół, a jak ludzie wchodzą na stok, to wracamy na obiad. Idziemy jeszcze o drugiej i jeździmy mniej więcej do czwartej po południu.

Czy żyjąc aktywnie, łatwiej zapomnieć o starzeniu się?

Na pewno dzięki aktywności człowiek jest sprawniejszy i fizycznie, i psychicznie. Ja właściwie bez przerwy jestem w ruchu. Ponieważ prowadzę serwis silników, więc gdy zdarzy się awaria nawet na drugim końcu Polski, wsiadamy w auto i jedziemy od razu. Jak kombajn buraka cukrowego ma awarię, to jedziemy na pole choćby i w nocy, bo zbiory trwają 2 czy 3 miesiące. Gdy w kopalni padnie agregat, a on przekopuje 360 ton na godzinę, to gdy przestaje działać, kopalnia ponosi kolosalne straty finansowe.

Zawsze się śmieję: żeby lekarze mieli tak duże doświadczenie jak my w naprawie silników, to ludziom by było o wiele lepiej.


Sylwetka:

Lechosław Rybarczyk – urodzony 5 stycznia 1943 r. w Poznaniu motorowodniak. Wieloletni zawodnik sekcji motorowodnej Klubu Sportowego Posnania. Wielokrotny mistrz (11 razy) oraz wicemistrz Europy w klasie S-550, w tej samej klasie kilka razy triumfował w mistrzostwach świata, medalista pucharu świata. Pływa na łodziach własnego pomysłu i konstrukcji, sam przygotowuje także silniki. Pełnił funkcję kapitana sportowego sekcji motorowodnej w Klubie Sportowym Posnania. Pod jego kierownictwem klub przez 12 kolejnych lat z rzędu zdobywał tytuł drużynowego mistrza Polski. Był wychowawcą młodych zawodników, którzy w 1996 r. wywalczyli tytuł mistrza oraz wicemistrza Polski w kategorii do lat 12. Prywatnie prowadzi serwis silników.