Rywalki kończyły strzelać, a ja miałam przed sobą jeszcze całą serię. Ale dzięki temu publiczność była już tylko ze mną
Rozmowa z Renatą Mauer-Różańską, specjalistką w strzelaniu z karabinku pneumatycznego i karabinu kulowego, dwukrotną mistrzynią olimpijską i trzykrotną medalistką mistrzostw świata
Wzrastała pani w szczególnej atmosferze. Dziś rzadko zdarzają się rodziny, w których jest ośmioro dzieci.
Tak. Urodziłam się jako siódme dziecko. Wcześniej przyszły na świat moje trzy siostry: Grażyna, Elżbieta, Teresa, potem trzej bracia: Włodzimierz, Waldemar, Grzegorz, wreszcie ja, a trzy lata później urodziła się jeszcze moja młodsza siostra, Agnieszka. Spora różnica wieku między nami sprawiła, że najlepszy kontakt miałam z młodszym rodzeństwem. Byliśmy bardzo kochającą się rodziną. Nasze relacje pozbawione były wzajemnej zazdrości. Wszyscy czuliśmy, że tata i mama traktują każde z nas jednakowo. Rodzice nauczyli nas szacunku do siebie nawzajem i do innych. To jedna z najważniejszych cech, które zawdzięczamy rodzicom. Procentuje to dzisiaj dobrymi relacjami z innymi ludźmi.
Czy już w dzieciństwie interesowała się pani sportem?
Nie. Lubiłam się uczyć, czytać książki, malować, chętnie pomagałam koleżance, która nie dawała sobie rady w nauce. Sport? Lubiłam grać w piłkę, biegać, sam ruch sprawiał mi przyjemność. Ale kiedy zaczynała się gra na punkty, przestawało mnie to bawić.
Zazwyczaj o tym, że zaczyna się czyjaś pasja sportowa, decyduje właśnie gen rywalizacji. Ta chęć, żeby być od kogoś lepszym, skoczyć wyżej, dalej…
Nawiązuje pan do motta olimpijskiego, choć w powszechnej interpretacji tego, co mówił Pierre de Coubertin, widzę pewną niekonsekwencję. Wszyscy skupiają się na wątku dotyczącym bicia rekordów, a Coubertin wychodził z założenia, że bez dążenia do tego, by wygrać, nie będzie dążenia do tego, by być lepszym. Według niego rywalizacja miała pomóc sportowcom w rozwoju nie tylko fizycznym, ale również intelektualnym, kulturalnym. Igrzyska olimpijskie miały służyć współzawodnictwu i temu, żeby ludzie z całego świata mogli wzajemnie poznawać obce kultury, zwyczaje. Dzięki poznaniu i akceptacji nie byłoby tylu konfliktów na świecie.
Szybciej, wyżej, mocniej – czyli idee olimpizmu
Citius, altius, fortius (łac. szybciej, wyżej, mocniej) to oficjalne motto Międzynarodowego Ruchu Olimpijskiego. Autorem tych słów jest francuski pedagog i kaznodzieja dominikański Henri Didon, przyjaciel Pierre’a de Coubertina, wskrzesiciela starożytnych idei olimpijskich i założyciela Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego. Sam baron de Coubertin uważał sport i wysiłek fizyczny nie tylko za drogę do hartowania zdrowia, ale także – przede wszystkim – za sposób doskonalenia charakteru i wychowania nowych pokoleń w duchu pokoju. Koncepcje Pierre’a de Coubertina trafiły na podatny grunt. Odkrycia archeologiczne XIX wieku odsłaniały świat antycznych Greków i Rzymian w całym jego bogactwie, pokazywały piękno herosów i przemawiały do wyobraźni. Aby nawiązać do tradycji starożytnych igrzysk, na czas których w całej Helladzie zawieszano wojny i spory, pierwszą nowożytną olimpiadę zorganizowano w Atenach, a oficjalnej inauguracji dokonał król Grecji Jerzy. Baron de Coubertin sam zaprojektował olimpijską flagę – pięć splecionych ze sobą kół w różnych kolorach, symbolizujących poszczególne kontynenty i ich mieszkańców. Ciągłość antycznej tradycji miał symbolizować ogień, przenoszony ze świątyni przy stadionie w Olimpii. Zawodnicy zmagali się w dziewięciu dyscyplinach: lekkoatletyce, gimnastyce, pływaniu, podnoszeniu ciężarów, strzelectwie, szermierce, kolarstwie, tenisie i zapasach.
Reprezentacja Polski uczestniczy w igrzyskach olimpijskich od roku 1924 (Paryż), choć Polacy brali udział w zmaganiach już wcześniej, gdy kraj był pod zaborami. Pierwszy medal olimpijski dla niepodległej Polski, srebro, wywalczyła 27 lipca 1924 r. drużyna kolarzy torowych: Franciszek Szymczyk, Jan Łazarski, Józef Lange i Tomasz Stankiewicz. Kilkanaście minut później Adam Królikiewicz zdobył indywidualnie brąz w jeździeckim konkursie skoków. Pierwszy złoty medal przywiozła z Amsterdamu Halina Konopacka (1928 r.).
Gdyby młodej Renacie, zaczynającej naukę w liceum zawodowym o profilu renowacji zabytków architektury, powiedział ktoś, że będzie mistrzynią olimpijską, uwierzyłaby?
Na pewno nie! Może z powodu mojego niedużego wzrostu nie interesowała mnie rywalizacja sportowa? Rówieśnicy byli ode mnie sporo wyżsi. Tymczasem w liceum na lekcji przysposobienia obronnego odbywały się zajęcia ze strzelania. Okazało się, że szybko zaczęłam lepiej strzelać od tych, którzy trenowali już od dłuższego czasu – i tak wszystko się zaczęło.
Nasz trener, pan Zdzisław Stachyra, uwielbiał fotografię. Robił fantastyczne zdjęcia, a fotografie strzelców, mistrzów Polski, wieszał na ścianach w strzelnicy, która mieściła się w szkolnym schronie. Do tej pory pamiętam te zdjęcia. Byłam zafascynowana tym, że to strzelcy tego samego trenera, z którym i ja pracuję. W przeszłości zdobywali tytuły mistrzów i wicemistrzów kraju. To wtedy zaświtała we mnie myśl o mistrzostwach Polski.
Przede wszystkim jednak strzelectwo sprawiało mi przyjemność i dlatego zaczęłam trenować. Koncentracja na każdym strzale, skupienie, precyzja – z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że była to dla mnie forma medytacji. Podczas strzelania towarzyszyły mi ciekawe przemyślenia. Miałam nawet notes na stanowisku, w którym zapisywałam sobie te złote myśli. Wiadomo, że czasem trzeba było więcej trenować, pojawiało się zmęczenie, ale treningi stanowiły dla mnie czas odpoczynku od świata zewnętrznego, były formą relaksu, odskocznią od codzienności. Oczywiście przed zawodami musiałam bardziej się skupić, szlifować drobiazgi.
W porównaniu z innymi dyscyplinami strzelectwo wydaje się niezwykle statyczne. Co jest istotą treningu w tym sporcie?
W strzelectwie ważne jest to, żeby ustawić się do tarczy w odpowiedni sposób. Z punktu widzenia biomechaniki nad postawą pracujemy przez całe życie, ale w przypadku tej dyscypliny chodzi o właściwe ustawienie stóp w postawie stojącej, ułożenie łokcia na kości biodrowej, podporę pod karabinem na lewej dłoni w przypadku osób praworęcznych, potem ułożenie policzka na kolbie, ustalenie odległości od przyrządów celowniczych, idealne ściągnięcie języka spustowego… Jak w każdym sporcie, istotne jest to, by ćwiczenia wykonywać systematycznie i z dużą powtarzalnością. Utrwalenie odpowiedniej postawy jest fundamentem dalszych działań.
Kolejne działania różnią się jednak od tego, co jest typowe dla lekkoatletyki, pływania czy sportów walki – tam bez napięcia mięśni nie ma szybkości, wytrzymałości. W dyscyplinach czysto technicznych i statycznych, takich jak strzelectwo, jest odwrotnie – w chwilach silnych emocji trzeba umieć rozluźniać i napinać pewne partie mięśni. To pomaga oddać precyzyjny strzał. Trzeba mieć po prostu żelazne nerwy. To zresztą pomaga na co dzień.
A jaka jest funkcja usztywnionego strzeleckiego stroju?
Zaczęłam trenować w ’85 roku, to był czas kryzysu gospodarczego. Strzelałam w miękkim stroju i bardzo szybko osiągałam coraz lepsze wyniki. Tamten strój nie wyglądał ładnie, miał ze dwadzieścia parę lat, strzelali w nim wcześniej inni młodzi zawodnicy. Stroje lepszej jakości można było kupić tylko za dewizy, ale wartość dolara była tak wysoka, że nie było nas na nie stać. W Związkowym Klubie Strzeleckim Warszawa mieliśmy za to dużo broni, amunicji i zapasy z lepszych czasów. Do tej pory pamiętam, że jeden nabój kosztował około dwóch złotych. To dużo, zważywszy, że na treningu musieliśmy oddać około 100 strzałów z ostrej amunicji, jeżeli trenowaliśmy z karabinka sportowego, a taki był wtedy standard. Strzelanie z wiatrówki było o wiele tańsze, ponieważ śrut nie był taki drogi. Właściwie cały sprzęt, wyposażenie, karabinki trzeba było kupować na Zachodzie. W Polsce nie było producentów. W tych nowych, fińskich strojach jako pierwsi wystartowali bodajże zawodnicy z Czechosłowacji na mistrzostwach w ’86 roku. Zdobyli mnóstwo medali. Okazało się, że stroje pozwalają na osiągnięcie około 10 punktów więcej. Oczywiście występowali w nich po prostu dobrzy zawodnicy, ale strój i tak okazał się bardzo pomocny. Dzięki niemu mniej obciąża się kręgosłup, więc lepsza jest statyka broni, można strzelać szybciej, łatwiej. To przekłada się na punkty. Zawodnik mniej się też męczy.
Czy ten pierwszy strój, który przygotowano specjalnie dla pani w Finlandii, okazał się istotnym elementem na drodze do sukcesu?
Kiedy wprowadzono nowe stroje, Polski Związek Strzelectwa Sportowego kupił tylko jeden egzemplarz – dla najlepszego zawodnika seniora. Pozostali strzelcy takich strojów nie mieli. Kiedy włożyłam mój własny, najpierw spojrzałam w lustro. Przede wszystkim wyglądałam ładniej! Ponadto strój był w takich kolorach, w jakich go sobie zaprojektowałam, ponieważ każdy zawodnik mógł dobrać kolorystykę. Producent oczywiście wcześniej mnie zmierzył, bo nie da się uszyć stroju bez przymiarki. Kurtka jest szyta tak, że rękaw pozostaje zgięty. Po co szyć wyprostowany rękaw, skoro z wyprostowaną ręką się nie strzela? Chodzi o to, żeby nie było ucisku w zgięciu łokcia, dlatego materiału pomiędzy ramieniem a przedramieniem musi być jak najmniej. Zresztą strój w całości musi być tak szyty, by oddawać sylwetkę zawodnika w złożeniu do strzału. Dostępne były dwie wersje strojów. Przechodząc z tego bardzo miękkiego na sztywny, obawiałam się wejścia w ten szyty z dwóch warstw brezentu. Wybrałam delikatniejszy, który podszewkę miał z brezentu, a wierzchnią warstwę ze skóry. Był doskonale dopasowany, ale musiałam nauczyć się w nim strzelać. Po miesiącu treningu zdobyłam srebrny medal na mistrzostwach świata. Przeskok niesamowity!
Z zawodniczki klasowej na poziomie kraju stała się pani zawodniczką mogącą rywalizować na międzynarodowych imprezach. Ale jak w każdej pasjonującej historii dobre zdarzenia przeplatają się ze złymi – nieco wcześniej uległa pani wypadkowi we Wrocławiu. To mógł być koniec kariery.
Tak, to wydarzyło się 12 czerwca ’89 roku. Zapamiętałam jedynie, że przed wejściem na jezdnię spojrzałam na zegarek. Była godzina 11:20. Do tej pory nic więcej nie pamiętam z tego zdarzenia. Ocknęłam się w szpitalu, chwilę przed narkozą i czekającą mnie operacją – doszło bowiem do skomplikowanego złamania nogi z przemieszczeniem. Konsekwencją wypadku był kilkumiesięczny pobyt w szpitalu na rehabilitacji i oczywiście przerwa w treningach. Klub i wojsko okazały bardzo dużo pomocy. Po wyjściu ze szpitala zapewniono mi fizjoterapię, mogłam też korzystać we Wrocławiu z unikalnego urządzenia, które miało przyspieszać wzrost kości. Klub zapewnił mi całodzienne wyżywienie, koledzy przynosili śniadania, wspierali, opowiadali o przemianach, które właśnie dokonywały się w Polsce. Długo poruszałam się o kulach.
Takie doświadczenie może każdego złamać, a zwłaszcza 20-letnią dziewczynę, przed którą otwiera się kariera sportowa…
Patrzyłam na to zupełnie inaczej. Nic w naszym życiu nie zdarza się bez powodu, trzeba tylko umieć go dostrzec. Dla mnie ten wypadek był sygnałem: zatrzymaj się i popracuj nad sobą.
A zbliżały się mistrzostwa Europy, w których miała pani wystartować…
Tuż przed wypadkiem wróciłam z Zurychu z pucharu świata, gdzie uzyskałam bardzo dobre wyniki. W Szwajcarii rozgrywano konkurencje olimpijskie w ramach pucharu świata i jedną konkurencję nieolimpijską jako grand prix. Chodziło o to, żeby dać zawodnikom możliwość większej liczby startów. Właśnie w tej konkurencji nieolimpijskiej zajęłam trzecie miejsce. Byłam juniorką, a startowałam już z seniorkami. Czułam, że jestem w coraz lepszej formie. Wierzyłam, że jeśli pojadę na mistrzostwa Europy, to również osiągnę wysoki wynik. A tu nagle stop!
Ten czas kontuzji po pierwsze nauczył mnie pokory, przypomniał, że nie wszystko zależy ode mnie. Po drugie nauczyłam się pozytywnego myślenia. Przyjaciółka przywoziła mi do szpitala książki, także poświęcone temu, jak radzić sobie w chwilach załamania, kryzysu. Zaczęłam rozumieć, że aby osiągnąć mistrzostwo, nie wystarczy trenować tak, jak robiłam to dotychczas. Uczyłam się metody samoleczenia w wyobraźni przez relaksację, pozytywną wizualizację. Patrzyłam na kalendarz imprez, widziałam, że uciekły jedne zawody, drugie, trzecie, kolejne. Ile jeszcze? Doszłam do takiej wprawy w treningach wizualizacyjnych, że w pewnym momencie czułam się tak, jakbym nadal ćwiczyła. Dzięki temu zdobyłam niesamowicie cenną umiejętność – nauczyłam się przygotowywać mentalnie do startu w zawodach.
Pomimo tych przygotowań Barcelona ’92 okazała się nieszczęśliwa dla dwojga wybitnych polskich sportowców – dla Roberta Korzeniowskiego, którego niesłusznie zdyskwalifikowano, i dla pani. Klasyfikacja w drugiej dziesiątce była czymś zdecydowanie poniżej oczekiwań.
Na tych igrzyskach przegrałam z upałem. Nigdy nie dawałam sobie rady w wysokich temperaturach. Wioska olimpijska to było nowo wybudowane osiedle, pomieszczenia nie miały klimatyzacji. Nie mogłam normalnie spać, ciągle było gorąco. Nawet kiedy otwierałyśmy okna, było wilgotno i duszno. Chodziłam spuchnięta i niewyspana.
Barcelona 1992
Igrzyska w Barcelonie były pierwszą olimpiadą po zakończeniu zimnej wojny. Do rodziny olimpijskiej powróciły już niepodległe Litwa i Łotwa, a także zawodnicy z RPA, która zarzuciła politykę apartheidu. Wśród sportowców panowała radosna atmosfera, podsycana gościnnością Hiszpanów i pięknymi krajobrazami Katalonii, a ceremonia otwarcia igrzysk w Barcelonie do dziś jest uważana za jedną z najpiękniejszych. Entuzjastyczne nastroje dało się odczuć także w reprezentacji Polski – państwa przechodzącego od 1989 r. transformację polityczną.
Jednak nie dla wszystkich zawodników igrzyska okazały się udane. Gorzkie rozczarowanie przeżył Robert Korzeniowski. Polak był w znakomitej formie i pewnie mijał kolejnych współzawodników, jednak 500 m przed metą został niesłusznie zdyskwalifikowany. Korzeniowski mocno przeżył decyzję sędziego, ale porażka tylko go zahartowała. Na kolejnych igrzyskach, w Atlancie w 1996 r., rozpoczęła się złota seria jego zwycięstw.
Zapewne wyjeżdżała pani z Barcelony z postanowieniem, że odegra się za cztery lata?
Nie, było mi tylko strasznie żal, że mój występ nie poszedł tak, jak sobie wymarzyłam. Myśl o przyszłości zaszczepił we mnie przedstawiciel producenta tego ubioru z Finlandii. Widząc, co przeżywam, podszedł do mnie i powiedział tylko dwa słowa: „Next time!”. To „next time” zapadło mi w pamięć. I rzeczywiście następnym razem wystąpiłam na igrzyskach w Atlancie, a wcześniej zdobyłam brązowy medal mistrzostw świata i złoto finału pucharu świata.
W Atlancie w finale pokonała pani Petrę Horneber.
Tak. Podczas konferencji prasowej wytykano jej, że przegrała złoty medal, a ona bardzo rozważnie powiedziała: „Nie przegrałam, ponieważ go nie zdobyłam. Wygrałam srebrny medal”. Nie odczułam, by Petra miała żal do mnie o to, że to ja wygrałam. Raczej mnie było żal Petry, że nie wyszedł jej ostatni strzał. Straciła cenne 2 punkty, a przecież w konkurencji podstawowej straciła zaledwie 3 punkty na 40 strzałów. Taki jest sport, wystarczy chwila nieuwagi. Na oddanie strzału miałyśmy 75 sekund. Jeśli ktoś wcześniej wypracuje sobie złożenie, nie potrzebuje aż tyle czasu. Może skończyć konkurencję bez wykorzystania całego przysługującego czasu, a dzięki temu mniej się męczy. Niestety nie nauczyłam się szybko strzelać i dlatego zawsze wykorzystywałam czas do maksimum. Bywało, że rywalki kończyły strzelać, a ja miałam przed sobą jeszcze całą serię. Ale dzięki temu cała publiczność była już tylko ze mną. Wiedziałam, że wszyscy patrzą do końca wyłącznie na mnie.
Czy zdobycie złota rozbudziło apetyt na drugi olimpijski medal z tego samego kruszcu?
Tak, miałam nadzieję, że będzie drugie złoto. Wprawdzie ustanowiłam rekord olimpijski i miałam dwa punkty przewagi, ale zdobyłam brąz. Może dlatego, że podczas strzałów próbnych nie miałam statywu, na który mogłabym odkładać broń? Zgłosiłam sędziemu, że potrzebuję dodatkowej podpórki, poczekałam na brakujący element wyposażenia. To zajęło kilka minut, a sędzia nie zatrzymał czasu przygotowawczego. W rezultacie nie zdążyłam wyregulować przyrządów celowniczych. Pojawiły się niepotrzebne emocje, zaczęłam finał siódemką, potem była ósemka, kolejna siódemka i zdałam sobie sprawę, że znalazłam się poza strefą medalową. Nie zrezygnowałam jednak z walki, udało mi się wyregulować przyrządy celownicze i zdobyć brąz.
Aby dobrze pokazać skalę trudności w strzelectwie, warto wyjaśnić, że pani strzał w dziesiątkę to strzał oddany z odległości 10 metrów w pole o średnicy… 0,5 milimetra!
Tej dziesiątki nawet nie widać z odległości 10 metrów. Nasze przyrządy celownicze składają się z kół. Celujemy w ten sposób, że ustawiamy centrycznie widziane koła. Pierwsze jest przy oku – koło przeziernika. Patrząc przez niego, widzimy kółko umieszczone na końcu lufy i dopiero w tym kółku, umieszczonym na końcu lufy, widzimy czarne koło tarczy. Nie da się dostrzec dziesiątki, ale widać każdy błąd w przyrządach celowniczych. Poza tym przestrzelina ma pięć milimetrów średnicy, więc wystarczy, że przestrzelina dotyka kropki, która jest dziesiątką, by uznać to za dziesiątkę. Dodam, że teraz używamy tarcz elektronicznych. Widzimy czarne koło, ale w istocie jest ono wycięte w jasnym ekranie, a za nim przesuwa się czarna taśma, dzięki czemu widzimy czarne koło. Ta taśma przesuwa się po każdym strzale.
Następne igrzyska, w Sydney w 2000 roku, potwierdziły pani klasę. Przywiozła pani złoty medal olimpijski. Później był mniej udany start w Atenach w 2004 roku.
Karierę skończyłam dość późno. Cały czas występowałam w kadrze Polski, bo reprezentowałam wysoki poziom strzelecki i mogłam sobie na to pozwolić. Zresztą naprawdę lubiłam strzelać. Jednak tuż przed igrzyskami w Atlancie urodziłam córkę, a w 2009 roku – syna. Zaczęłam też pracę w Akademii Wychowania Fizycznego we Wrocławiu, zostałam radną, przybyło mi obowiązków. Z bólem serca zrezygnowałam ze strzelania.
Mimo kariery sportowej mogła pani realizować się w innych sferach życia.
Tak, choć wymagało to ode mnie sporego zaangażowania. Nie byłoby to też możliwe, gdyby nie ogromne wsparcie rodziny, klubu, uczelni i przyjaciół. Dzięki życzliwości ludzi mogłam kontynuować karierę strzelecką, pracę w akademii i działalność w radzie. A przecież udzielałam się też społecznie, w ramach regionalnej rady olimpijskiej. Przez kilka lat byłam również członkinią Komisji Zawodniczej w Polskim Komitecie Olimpijskim. Do tej pory jestem członkinią Komisji Sportu Kobiet. Kiedyś wydawało mi się, że każde z tych działań jest czymś osobnym. Dziś postrzegam to jako konsekwentnie budowaną całość. Zawsze bardzo lubiłam ludzi i od dziecka angażowałam się w różne społeczne inicjatywy. Przede wszystkim jednak wiele zawdzięczam ludziom, których spotkałam na swojej drodze. Kiedy przed zawodami miałam duże obciążenia treningowe, zawsze mogłam liczyć na pomoc kolegów i koleżanek w przygotowaniu do zajęć, egzaminów.
A może rację mają starsze koleżanki siatkarki, które poznała pani przez Halinę Aszkiełowicz-Wojno? Nazywały one panią żartobliwie swoim libero. Z takim typem osobowości idealnie sprawdziłaby się pani w sportach zespołowych!
Sporty zespołowe nie są dla mnie. Indywidualne – owszem, choć poza lekkoatletyką, bo nigdy nie biegałam szybko. Do tej pory nie najlepiej wspominam przygotowania do testów szkolnych. Najbardziej bałam się skoku wzwyż. Któregoś razu, żeby się z nim oswoić, razem z kuzynem i z koleżanką ćwiczyliśmy, skacząc nad rozciągniętą gumą. Skończyło się to złamaniem ręki, co tym bardziej zniechęciło mnie do lekkoatletyki.
Zresztą ćwiczyć należy pod okiem dobrego trenera. W mojej karierze strzeleckiej miałam szczęście do świetnych fachowców. Dzięki takim trenerom jak Zdzisław Stachyra, Piotr Kosmatko (olimpijczyk z Moskwy) czy Andrzej Kijowski mogłam nauczyć się właściwej techniki oraz taktyki strzelania i osiągnąć w tym sporcie mistrzostwo. Pod okiem trenerów nawiązywaliśmy też relacje z innymi zawodniczkami. Nadal się przyjaźnimy, dzwonimy do siebie. Niezwykle istotne i odpowiedzialne były decyzje, najpierw żeby nawiązać kontakt ze Związkowym Klubem Strzeleckim i oddać nas pod opiekę trenera Piotra Kosmatko, potem żeby zmienić barwy klubowe na Śląsk Wrocław i zacząć współpracę z Andrzejem Kijowskim.
Można powiedzieć, że gdyby nie ci ludzie, nie byłoby Renaty Mauer takiej, jaka zapisała się w historii Polski.
Nie sport jest jednak najważniejszy, ale ogólny rozwój i relacje z ludźmi. Wszyscy strzelcy w naszej sekcji dobrze się uczyli, a gdy pojawiał się jakiś problem, Stachyra zawsze był gotowy pomóc. Trener Piotr Kosmatko również podkreślał, że trzeba dbać o edukację. To dlatego naukę i sport traktowałam na równi. Trenowałam, uczyłam się, skończyłam studia w Akademii Ekonomicznej i w AWF-ie. Nie miałam problemu, by podjąć pracę. Zresztą studia trenerskie i studia z technik relaksacyjnych w AWF-ie poszerzyły moją wiedzę na temat relaksacji i przygotowania psychicznego do zawodów sportowych. Dzięki temu ciągle mam ręce pełne roboty.
Renata Mauer-Różańska
Urodzona 23 kwietnia 1969 r. w Nasielsku, zawodniczka specjalizująca się w strzelaniu z karabinku pneumatycznego i karabinu kulowego w trzech postawach i w postawie leżącej. Dwukrotna mistrzyni olimpijska (1996, 2000), z Atlanty przywiozła także brąz. Początkowo interesowała się ping-pongiem, jej talent strzelecki został odkryty dopiero w szkole średniej. Trenowała w ZKS-ie Warszawa i WKS-ie Śląsk Wrocław. Na swoich pierwszych igrzyskach olimpijskich w Barcelonie (1992) nie zdobyła medalu. Do Atlanty pojechała kilka miesięcy po urodzeniu córeczki Natalii. Dwa zdobyte wówczas krążki przyniosły jej ogromną popularność, a rok 1996 okazał się pasmem sukcesów, m.in. została uznana za najlepszą strzelczynię świata i zwyciężyła w plebiscycie czytelników „Przeglądu Sportowego” na najlepszego sportowca Polski. Dwukrotna wicemistrzyni świata seniorek (1990, 1998), zdobyła także brąz (1994). W mistrzostwach Europy sięgała dwukrotnie po złoto, dwa razy po srebro i dwa razy po brąz. Zdobywczyni kilkudziesięciu medali mistrzostw Polski, w tym 43 złotych. Karierę sportową oficjalnie zakończyła w 2014 r. Absolwentka Akademii Ekonomicznej we Wrocławiu. W 2005 r. uzyskała dyplom trenera klasy drugiej w strzelectwie sportowym we wrocławskiej Akademii Wychowania Fizycznego, a następnie uzupełniła go o studia podyplomowe w dziedzinie technik relaksacyjnych. W 2006 r. została nauczycielem akademickim na AWF-ie, a później także w Dolnośląskiej Szkole Wyższej. W latach 2010–2018 była radną Rady Miejskiej Wrocławia. Jest aktywną propagatorką sportu.