Pomyślałem: „Kurczę, Andrzej, musisz wytrzymać, bo jak dociągniesz do końca, to będziesz co najmniej wicemistrzem olimpijskim”
Rozmowa z Andrzejem Wrońskim, zapaśnikiem wagi ciężkiej, dwukrotnym mistrzem olimpijskim
Igrzyska olimpijskie w Montrealu w 1976 r. przyniosły Polakom siedem złotych medali: Szewińska, Ślusarski i Wszoła w lekkoatletyce, Rybicki w boksie, Pyciak-Peciak w pięcioboju nowoczesnym, siatkarze Wagnera, no i oczywiście Kazimierz Lipień w zapasach. Miał pan wtedy 11 lat.
Kibicowałem wtedy jako dziecko wszystkim Polakom. To nie było tak, że spojrzałem na Lipienia i powiedziałem: „Od dzisiaj będę trenował zapasy”. Zdecydowało raczej to, że mój ojciec był niespełnionym sportowcem. Mieszkał na wsi i nie mógł trenować, bo kiedyś po prostu nie było pieniędzy, możliwości ani transportu, więc chciał, żeby jego dzieci uprawiały sport. A że w Żukowie, do którego mieliśmy 5 kilometrów, działały zapasy i piłka nożna, to wstąpiłem do sekcji zapaśniczej.
Dorastał pan – można powiedzieć – w lesie, za sprawą pracy ojca.
Mieszkaliśmy w osadzie, w większości zasiedlonej przez pracowników Lasów Państwowych. Około 60 ludzi i wszędzie wokół las. Byłem przyzwyczajony do natury, znałem nazwy wszystkich występujących tu roślin. Las był moim domem, ale też sposobem na życie: jako młody człowiek dorabiałem sobie wycinką krzaków, sadzeniem drzew, sprzedażą tego, co udało się zebrać w sezonie. Nie mogłem liczyć na duże kieszonkowe od rodziców, a to, co tam zarobiłem, wydawałem na własne przyjemności.
Jak wyglądał pierwszy etap pańskiej przygody z zapasami? Na jakim poziomie można było poznawać tę dyscyplinę w LZS-ie w Żukowie?
Sekcja była raczkująca, na poziomie młodzika, juniora. Jednak mój pierwszy trener był mistrzem Polski w zapasach seniorów, wielokrotnym medalistą i miał ogromną wiedzę, więc miałem od kogo się uczyć.
Kiedy po raz pierwszy poszedłem na trening, zobaczyłem młodych, wysportowanych rówieśników. Sam byłem korpulentny i po prostu nie dawałem rady robić tych ćwiczeń, które oni robili. Zapytałem ich wtedy, ile już trenują. Odpowiedzieli, że 2–3 lata. Ja na to: „O rany! Jak mam się tak męczyć przez trzy lata, to nie dam rady”. Ale z treningu na trening coraz lepiej mi to wszystko wychodziło. Olbrzymi wpływ miała na pewno dobra atmosfera. Sekcja była jak wielka rodzina – trener zachęcał nas, dzieciaki, do pracy, opowiadając różne ciekawe historie ze swoich wyjazdów jako sędzia międzynarodowy. Chociaż ja sam nie miałem błyskotliwego startu, bo przez jakieś trzy lata nie wygrałem żadnej walki na zawodach.
Wielu zniechęciłoby się takim początkiem.
Pewnie tak. Przepisowo nie mogłem nawet startować, bo byłem za młody, poniżej 14. roku życia, ale mój trener działał w okręgowym związku i przemycał mnie poza kontrolą. Czasami, kiedy kolejny raz wracałem bez medalu, już mi się nie chciało trenować. Jednak pierwsze wygrane zawody wojewódzkie mnie uskrzydliły i zacząłem myśleć, że fajnie by było osiągnąć kolejny etap: igrzyska młodzieży szkolnej. Udało się, pojechałem i zdobyłem srebro. Byłem przeszczęśliwy, bo to był, zdaje się, pierwszy medal w historii klubu na takich igrzyskach. Potem zostałem powołany do kadry narodowej i jeździłem na obozy. Spotkałem tam reprezentantów Polski w dresach z orzełkiem. Zamarzyłem wtedy, by też mieć taki dres – a to się wiązało z jeżdżeniem na turnieje międzynarodowe i mistrzostwa Europy. Ciężko było to wywalczyć, ale chyba w ’84 dostałem mój pierwszy dres reprezentacji Polski. Byłem z tego bardzo dumny.
Lecz zanim pan doszedł do tego momentu, przez kilka lat walczył pan o swoje. Jaką rolę w dopingowaniu odgrywał pański ojciec? Miał czterech synów, zapewne widział w nich naturalne przedłużenie swoich ambicji.
Ojciec był moim wiernym kibicem, sukcesy, które osiągałem, napawały go dumą. Czasami przy jakichś imprezach rodzinnych rzucał: „Słuchajcie, nie wiem, czy wiecie, ale Andrzej…” – i opowiadał historię, którą większość słyszała już z 10 razy. Nikt nie protestował, rodzina interesowała się moimi osiągnięciami.
Wspomniany rok ’84, kiedy pierwszy raz włożył pan dres reprezentacji, okazał się zły dla polskiego sportu. Zawodnicy, którzy od igrzysk w Moskwie w 1980 r. przygotowywali się do kolejnej olimpiady, dowiedzieli się, że na nią nie pojadą. Pamięta pan atmosferę bojkotu igrzysk w Los Angeles?
Parę miesięcy przed igrzyskami zapadła ostateczna decyzja, że Polska nie będzie w nich uczestniczyła i wystartuje w turnieju Przyjaźń-84 z większością krajów demoludów.
Wtedy nawet nie byłem medalistą mistrzostw Polski seniorów. Ale rok ’84 był przełomowy w mojej karierze. Zostałem powołany do zasadniczej służby wojskowej – bo kiedyś każdy facet musiał iść do wojska – i dzięki moim wynikom w sporcie trafiłem do Legii Warszawa, gdzie zresztą trenowałem do końca kariery sportowej. Tam były zapasy przez duże „Z”: Andrzej Malina, Stanisław Barej, Wiesław Dziadura, więc miałem styczność z czołówką. I w 1985 r., już jako „legionista”, pojechałem na mistrzostwa świata juniorów do 20 lat. Jeździłem też na obozy kadry seniorów do Stanisława Krzesińskiego. Wtedy zacząłem poważnie myśleć, że stać mnie na to, by być najlepszym w Polsce i zostać reprezentantem Polski w seniorach.
Bojkot igrzysk w Los Angeles
W 1984 r. Związek Sowiecki oraz większość krajów bloku wschodniego zdecydowały się na bojkot letnich igrzysk olimpijskich w Los Angeles. Jako oficjalne powody podawano obawę o bezpieczeństwo, brak odpowiedniego zaplecza sportowego oraz smog. Państwa za żelazną kurtyną zorganizowały w zastępstwie zawody Przyjaźń-84 przypominające programem i ceremoniałem igrzyska olimpijskie.
Nieobecność państw socjalistycznych
w Los Angeles miała być krokiem odwetowym za zbojkotowanie przez państwa zachodnie igrzysk w Moskwie w 1980 r., które Zachód oprotestował z powodu sowieckiej interwencji zbrojnej w Afganistanie.
Zazwyczaj ci, którzy zdobywają złoto olimpijskie w sportach indywidualnych, przechodzą wcześniej przez kolejne etapy prowadzące do podium. Ale pańska historia jest inna.
Moim największym sukcesem przed igrzyskami w Seulu w 1988 r. był Memoriał Władysława Pytlasińskiego w 1987 r., kiedy wygrałem z mistrzem olimpijskim Vasilem Andreiem. Wtedy naprawdę uwierzyłem w siebie i w to, że mogę walczyć o najwyższe trofea sportowe w zapasach. Do Seulu pojechałem jako nieznany nikomu i wziąłem z zaskoczenia innych zawodników. Nie przygotowywali się specjalnie do walk ze mną i dzięki temu zwyciężałem.
Przegrał pan wówczas z reprezentującym ZSRS Gruzinem Giedechaurim i to spowodowało, że później nie miał pan już wyjścia: musiał pan wygrywać, żeby dojść do miejsca, do którego pan doszedł. Tymczasem często ta jedna przegrana siedzi w głowie zawodnika i sprawia, że później brakuje mu pewności siebie.
No tak, jeżeli się wygra pierwsze walki, jest łatwiej, bo to uskrzydla zawodnika. A jeżeli na początku turnieju się przegra, to staje się na linie: wystarczy jeden błąd i wylatujesz z turnieju. W tej chwili jest inaczej, ale przy ówczesnych przepisach nawet jeśli się przegrało jedną walkę, wciąż nie traciło się szansy na zdobycie złota.
Droga do złota
Andrzej Wroński startował w Seulu w stylu klasycznym, w wadze ciężkiej 100 kg. W pierwszej kolejce wyciągnął wolny los, w drugiej pokonał Steve’a Marshalla z Kanady (medalista igrzysk panamerykańskich). Po przegranej z reprezentantem ZSRS Giedechaurim pełen determinacji Wroński wygrał pojedynek z Jožefem Terteiem (Jugosławia), w piątej kolejce pokonał Vasilego Andreia (Rumunia), w szóstej wygrał z Dennisem Koslowskim (USA), w finale zaś pokonał Gerharda Himmela z RFN (3 : 1), zdobywając złoty medal olimpijski.
I tak było w pańskim przypadku. Co pan sobie pomyślał, kiedy rywal położył pana na łopatki? Historycy sportu tak mówią o tej chwili: „Metamorfoza Wrońskiego była natychmiastowa. Stał się waleczny i już od tego momentu szedł jak po swoje”.
Gruzin był wtedy chyba mistrzem świata, jego wyniki mnie troszeczkę przytłumiły i walczyłem mniej skoncentrowany, bo tłumaczyłem sobie, że to moje pierwsze igrzyska i przyjechałem tu po naukę. Kiedy przegrałem tę walkę, stwierdziłem: „Przecież ja nie mam już nic do stracenia. Teraz trzeba będzie walczyć te sześć minut, dać z siebie wszystko. Jak przegram, to nic się nie stanie, jak wygram, to będę miał jeszcze szansę na zdobycie medalu”. Startowaliśmy jako chyba druga dyscyplina i wcześniej nasi kolarze zdobyli srebrny medal drużynowo. Widziałem, jak koledzy ich witają, dziewczyny całują, wszyscy składają życzenia, gratulacje… Bardzo im zazdrościłem i cały czas miałem przed oczami, że jak ja zdobędę medal, to też będą mi gratulować, a dziewczyny będą mnie obściskiwać. Miałem 23 lata.
To jest silna motywacja. Nie tylko w tym wieku.
To mnie uskrzydliło. Po walce z Jugosłowianinem uwierzyłem, że mogę walczyć bez kompleksów z Rumunem, który bronił tytułu mistrza olimpijskiego, a jak z nim wygram, to będę pierwszy w grupie i zawalczę o złoty medal. I Jugosłowianin, i Rumun wygrali wcześniej z Gruzinem i wyeliminowali go z turnieju – czyli miałem czyste konto, tamta walka się już nie liczyła, bo Gruzin odpadł. Mówię: „Wygrałem trzy razy z Rumunem na Pytlasińskim, to muszę przypomnieć sobie, jak to zrobiłem”. No i zwyciężyłem.
Jakie to było uczucie – stanąć na najwyższym stopniu podium?
Wtedy nawet do mnie nie dochodziło, że jestem mistrzem olimpijskim, że osiągnąłem tak ogromny sukces. Czułem się po prostu tak, jakbym wygrał zawody. Pamiętam, że kiedy stanąłem na podium i zagrano mi Mazurka Dąbrowskiego, to układałem sobie w głowie, jak podziękować za złoto, żeby nie wyjść na prostaka z Polski – bo w szkole uczono rosyjskiego, angielski bardzo kulał. No i niech pan sobie wyobrazi, że ktoś wręcza mi medal i mówi: „Gratuluję, panie Andrzeju” – po polsku. Dostałem medal od Włodzimierza Reczka, który był w tym czasie przedstawicielem Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego. A wcześniej, po mojej wygranej walce z Niemcem, wpadł do naszej szatni Aleksander Kwaśniewski, wtedy jeszcze minister i prezes PKOl-u. Wyściskał mnie, takiego zmęczonego i spoconego, wycałował ze szczęścia. To też było dla mnie przeżycie.
A po powrocie do Polski dziewczyny rzucały się na szyję, tak jak pan sobie wymarzył?
Nie, rzucały się już w wiosce olimpijskiej. Jak tam przyjechałem z medalem, to wszyscy czekali z gratulacjami, i to było piękne. Od razu redaktorzy, wywiady, połączenie telefoniczne bezpośrednio do Polski – a przecież wtedy połączenia mnóstwo kosztowały i nie każdy mógł sobie na nie pozwolić, czasami nawet nie było do kogo zadzwonić, bo nie każdy miał telefon w domu.
Udało się panu dodzwonić do rodziców?
Niestety moi rodzice nie mieli wówczas telefonu. Ale jak przyleciałem do Polski, to cała rodzina witała mnie na lotnisku.
Cztery lata później na igrzyskach w Barcelonie zajął pan najgorsze możliwe – jak mówi wielu sportowców – miejsce, czyli czwarte. Czy dla mistrza olimpijskiego to było przykre zderzenie z rzeczywistością?
Patrząc z boku, można to oceniać jako dużą wpadkę. W 1992, czyli roku olimpijskim, byłem mistrzem Europy, wygrałem wszystkie turnieje i na ostatnim, Memoriale Pytlasińskiego, złapałem kontuzję. Miałem pęknięte dwa żebra, zostały źle zdiagnozowane i nie leczyłem ich od początku tak, jak trzeba było. W jakimś stopniu uniemożliwiło mi to treningi i robienie techniki w pozycji parterowej, w której się specjalizowałem, bo wygrywałem większość walk właśnie punktami zdobytymi w parterze. Na igrzyskach walczyłem z Amerykaninem Dennisem Koslowskim, z którym wcześniej w tym samym roku dwukrotnie wygrałem bez problemu. Właśnie w pozycji parterowej zrobił mi wózek za dwa punkty i przegrałem. Później w walce o brązowy medal byłem rozkojarzony – nie wiem, może rozżalony? – i też poniosłem porażkę.
Między Seulem a Barceloną zmieniły się przepisy, co uderzyło właśnie w pańską specjalizację, czyli walkę w parterze. Musiał pan zmienić sposób działania, bo punktacja stała się dla pana mniej korzystna.
Wcześniej kiedy przeciwnik był pasywny, za karę szedł do pozycji parterowej, a ja go atakowałem. A później ten przymusowy parter zniknął – można było wykonywać chwyty w pozycji parterowej, ale należało samemu sprowadzić do niej przeciwnika. Dlatego musieliśmy przestawić się na walkę w pozycji stojącej. I ja to zrobiłem – jak powiedziałem, w ’92 byłem mistrzem Europy, wygrywałem wszystkie turnieje międzynarodowe.
Dostosował się pan do nowych przepisów i odnosił kolejne sukcesy w cyklu przedolimpijskim, więc to czwarte miejsce było tym bardziej przykre. Jednak mistrz olimpijski z 1988 r. wraca na igrzyskach w Atlancie – w 1996 r. znowu sięga pan po złoto. Piękna historia, niczym w amerykańskim filmie.
Jeśli się wierzy w sukces i trenuje, to wszystko jest do zdobycia.
Jest pan utytułowanym zawodnikiem, jeśli chodzi o mistrzostwa Europy i mistrzostwa świata, ale historia sportu to historia triumfów olimpijskich, to one zostają w pamięci i w biogramach. Czy jechał pan do Atlanty z myślą, że trzeba odczynić Barcelonę i pokazać raz jeszcze swoją klasę?
Ma pan rację, wszystkie sukcesy są w cieniu medali olimpijskich. Kiedy jechałem do Atlanty, myślałem, że to będą moje ostatnie igrzyska i że fajnie by było zakończyć karierę w glorii i chwale, zdobywając medal i w ten sposób dziękując wszystkim za to, że mogłem zaistnieć w tym sporcie.
A jak pan wspomina dochodzenie do złota?
To w Atlancie stoczyłem swoją najtrudniejszą walkę – z mistrzem olimpijskim, Kubańczykiem Héctorem Miliánem. Walczyłem z nim wcześniej na turnieju międzynarodowym i nie udało mi się wygrać, myślałem więc, że chyba trzeba będzie się zadowolić brązowym medalem. W tym czasie ponownie zmienili przepisy, znowu weszły przymusowe partery. Kubańczyk szybko poszedł do pozycji parterowej. Zrobiłem mu akcję techniczną za dwa punkty i po pierwszej rundzie prowadziłem 2 : 0, aż nie mogłem uwierzyć. Widać było, że jest podekscytowany i nastawia się na mnie, jakby chciał mnie zjeść, zrzucić z maty. No i rzeczywiście: w pierwszych sekundach tak mocno na mnie parł, że cały czas się cofałem, jak na wstecznym, nie mogłem znaleźć sposobu na odparcie ataku. W pewnym momencie byłem już tak zmęczony, że nie wiedziałem, gdzie jestem, i przyszło mi do głowy, że tego nie przeżyję. Ale spojrzałem na zegar kątem oka – została minuta – i pomyślałem: „Kurczę, Andrzej, musisz wytrzymać, bo jak dociągniesz do końca, to będziesz co najmniej wicemistrzem olimpijskim”. Jakoś nabrałem siły i z tego wstecznego wrzuciłem na jedynkę. Obraz walki całkiem się zmienił, jakbym przełamał atak Kubańczyka i on po prostu, mówiąc po naszemu, zdechł, zrezygnował. To mnie uskrzydliło i spokojnie te pół minuty do końca kontrolowałem walkę. Wygrałem i potem walczyłem o złoty medal.
Rozumiem, że po takich przeżyciach finał z Białorusinem był już z zupełnie innej mentalnej pozycji?
Tak. Wiedziałem, że z nim spokojnie wygram, bo na co dzień mieliśmy dużo obozów z Białorusinami, walczyłem z nim wcześniej i świetnie go znałem. Miałem świadomość, że chociaż to zawodnik technicznie bardzo trudny, ja mam lepszą kondycję. Ustaliłem sobie strategię i się jej trzymałem.
Czy uważa pan, że wyjazd na igrzyska olimpijskie do Sydney w 2000 r. był dobrym pomysłem?
Po Atlancie zamierzałem skończyć karierę, ale miałem dopiero 31 lat. Rok po igrzyskach, w 1997, mistrzostwa świata w zapasach organizowano we Wrocławiu. Pomyślałem wtedy, że fajnie byłoby jeszcze na nich zawalczyć i zakończyć karierę w Polsce. Zdobyłem tam srebro. Ale w miarę jedzenia apetyt rośnie i zostawiło to we mnie niedosyt. Kurczę, jeszcze trzy lata do igrzysk, i to w Australii… No i wspólnie z rodziną zdecydowałem, że będę startował w reprezentacji.
Trudno było się panu rozstać z zawodowym sportem: po Sydney, gdzie nie wziął pan udziału w finale, skończył pan karierę, lecz później pan wrócił – choć w inny sposób, bo zaangażował się pan w MMA. Z czego wynikała ta niechęć do przejścia na sportową emeryturę?
Nie wiem, może z charakteru? A może z tego, że sport był w moim życiu codziennością? Nie goniłem za pieniędzmi, bo je miałem, nie musiałem za wszelką cenę pracować. Ale bardzo lubiłem trenować, rywalizować z przeciwnikami. To, że jeszcze wygrywałem walki z młodszymi od siebie o kilkanaście lat zawodnikami, mnie motywowało.
Jak dziś wygląda pańskie życie? Jest pan emerytem wojskowym ze świadczeniem olimpijskim, a ciągle ma pan mnóstwo energii.
Mieszkam teraz na co dzień na Kaszubach. W rodzinnym mieście reaktywowałem dawny klub zapaśniczy Morena Żukowo. Chciałem, żeby wychował się tutaj następca Andrzeja Wrońskiego. Zresztą nasz wychowanek Grzegorz Kunkel, który na co dzień trenuje w Szkole Mistrzostwa Sportowego w Radomiu i reprezentuje Radom, ale pochodzi z Żukowa, jest właśnie na mistrzostwach Europy w Budapeszcie. Mam satysfakcję z tego, że dzięki mojej pomocy chłopcy z moich rodzinnych stron mogą doświadczyć tego samego, co ja.
To piękne, że pan tam wrócił, na pewno jest pan dumą Żukowa. Jak to wygląda na co dzień?
Jako honorowy obywatel Żukowa jestem zapraszany na wszystkie imprezy organizowane przez gminę. Większość mnie tutaj zna, szczególnie ludzie w moim wieku.
Czuje pan, że miał pan dobre, spełnione sportowe życie?
Myślę, że tak. Teraz wybitni sportowcy odnoszą duże sukcesy, nie mogą jednak w pełni zaangażować się w sport, bo na nim nie zarabiają, a muszą utrzymać rodziny. Ja nie musiałem się martwić o sprawy finansowe. Robiłem to, co sprawiało mi przyjemność, i miałem z tego pieniądze. To najlepsze, co mogło mi się w życiu trafić.
Andrzej Wroński
Urodził się 8 października 1965 r. w Kartuzach. Zapaśnik wagi ciężkiej, złoty medalista olimpijski z Seulu (1988) i Atlanty (1996). Zdobywca czterech medali na mistrzostwach świata: złotego w Tampere (1994), srebrnego
w Atenach (1999), brązowych w Sztokholmie (1993) i Wrocławiu (1997). Trzykrotny mistrz Europy (Oulu 1989,
Kopenhaga 1992, Ateny 1994) i dwukrotny brązowy medalista (Poznań 1990, Budapeszt 1996). Pierwszy sukces przyniósł mu start w Memoriale Władysława Pytlasińskiego w 1987 r., podczas którego zdobył złoty medal po pokonaniu byłego mistrza olimpijskiego Vasilego Andreia. To wydarzenie otwarło mu drogę do międzynarodowych i krajowych sukcesów. Trzynastokrotny mistrz Polski.
W latach 1976–1984 zawodnik GLKS Morena Żukowo, od 1984 r. w Legii Warszawa i Gryfie Chełm. Odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski, Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.