Nie potrafię siedzieć w domu
Rozmowa z Jadwigą Wilejto
Prowadzi pani treningi z młodymi zawodnikami. Czy dzieci garną się do łucznictwa?
Najpierw przychodzą z ciekawości, chcą poznać coś nowego. Zjawia się na przykład pięcioro dzieci, ale już po 2, maksymalnie 3 miesiącach zostaje tylko jedno. Reszta rezygnuje, bo zwykle dzieci mają mnóstwo innych zajęć pozalekcyjnych i przez to mało czasu – 6–10 różnych zajęć tygodniowo to przecież bardzo dużo! Ale ci, którzy złapią bakcyla, zostają na długo.
Kto może zostać dobrym łucznikiem?
Łucznictwo z pewnością jest dla spokojnych osób, a przynajmniej takich, które potrafią ujarzmić swoje emocje. Często zdarza się, że na treningu zawodnik ma świetne wyniki, ale podczas zawodów nie wytrzymuje presji i słabo strzela. Silna psychika to podstawa.
Trzeba też być osobą silną fizycznie, a więc nawet pulchne dziewczyny czy chłopcy świetnie się u nas odnajdują. Im większa masa, tym większa siła. Chociaż na przykład Rustamova, łuczniczka z Rosji, była taka malutka i drobna, że jej najgrubszy palec był taki jak mój najmniejszy, jak u dziecka dosłownie. A została mistrzynią świata!
Co dowodzi, że bardzo różni ludzie mogą odnosić sukcesy w łucznictwie.
Tak. Rustamova była mistrzynią świata i jako pierwsza na świecie strzeliła 1300 punktów. Teraz zdobywa się nawet po 1400, ale 41 lat temu 1300 to był wyczyn.
Jakie były pani początki w tym sporcie?
Byłam już wyrośniętą dziewczyną, gdy zaczęłam strzelać. Wcześniej uprawiałam wszelkie możliwe sporty, jakie były dostępne w mojej miejscowości. Biegałam, grałam – w dwa ognie, w piłkę ręczną. Próbowałam nawet żeglarstwa, bo Trzebież, gdzie mieszkałam, leży nad Zalewem Szczecińskim. W czwartej klasie pojawiło się łucznictwo i mój pierwszy trener Dionizy Michalczyk od razu stwierdził, że powinnam pójść w tym kierunku. Powtarzał mi to wielokrotnie, więc ostatecznie go posłuchałam.
Jaki to był człowiek? Nie raz wspominała go pani jako pierwszego, ale też najlepszego trenera.
Tak – najlepszego, bo wszystkiego mnie nauczył: myślenia, czucia mięśni i pewności siebie. Jak wstąpiłam do sekcji, on był świeżo po kursie instruktora z łucznictwa. Wcześniej grał w piłkę nożną i bardzo kochał to, co robił. Niestety na treningu doznał poważnej kontuzji. Połamał nogę tak poważnie, że nie mógł wrócić na boisko.
Musiał pożegnać się z karierą zawodnika.
Tak, ale za nic nie chciał rezygnować ze sportu. Dlatego gdy tylko usłyszał o kursie łuczniczym, od razu się zapisał. Miał świeże spojrzenie, pokazywał na sobie, jak łopatki mają pracować, potem obserwował, czy powtarzam dokładnie to, co zaprezentował. Trenował mnie łącznie 4 lata. Bardzo żałowaliśmy, gdy odchodził. Ale zawsze mi powtarzał, że jestem jego mistrzynią, że w przyszłości na pewno będę dobrze strzelać. To on mi wpoił, bym nie ograniczała się tylko do tego, że naciągam łuk i puszczam, ale żebym z każdym strzałem czuła mięśnie i myślała o tym, co robię. Dziś mogę mu tylko świeczkę na grobie zapalić, akurat został pochowany na tym samym cmentarzu co rodzicie. Mile go wspominam, bo to był człowiek, który żył tą dyscypliną, sercem był z dziećmi i zawsze pozostawał do naszej dyspozycji. Myślę, że przejęłam po nim te cechy.
Ale już to, że trzykrotnie reprezentowała pani Polskę na igrzyskach olimpijskich, to w dużej mierze zasługa uporu. Pamięta pani moment, w którym dowiedziała się, że po raz pierwszy znajdzie się pani w reprezentacji?
Był rok ’72. Udział dwóch zawodniczek – Szydłowskiej i Mączyńskiej – był pewny, ale ważyły się losy trzeciej osoby. Wyłonić ją miały mistrzostwa Polski, które odbywały się w Warszawie. Pojechałam tam z kolegą, bez trenera, a walczyłam z Marysią, koleżanką z Rzeszowa. Jedna z nas miała pojechać do Monachium. Rzecz w tym, że ona przyjechała z kierownikiem, dwoma trenerami i całą grupą kolegów.
To były też pierwsze zawody, w których zawodnicy sami sędziowali: strzelający musieli zapisywać wyniki jedni drugim na tarczy. Jedna osoba pisała, a druga sprawdzała, czy tamta zanotowała właściwy wynik. Marysi trener i kierownik sprawdzali każdy zapis na mojej tarczy.
Żeby mieć pewność, czy wszystkie są prawidłowe?
Tak, bardzo dokładnie mnie sprawdzali, chodzili wokół. A ja byłam sama, bo kolega, z którym przyjechałam, w ogóle nie podchodził do tarczy.
Strzelało się wtedy przez 4 dni, po dwie odległości dziennie. To tak zwany system FITA. Pierwszego dnia były strzały z 70 i 60 metrów. Marysia zaczęła prowadzić – miała najpierw 2, 3, a za chwilę 5, 7 punktów więcej od mnie. Do tego zaczęłam się złościć, że tak nachalnie mnie sprawdzają. Powiedziałem sobie w duchu: „Teraz się skupię i zacznę uważać na każdy strzał”. A 60 metrów to moja koronna odległość. I od razu Marysia została w tyle. Tak było też w kolejnych dniach i mogłam w końcu cieszyć się z kwalifikacji do igrzysk.
Jakie to uczucie? Miała pani wtedy 23 lata.
Dla mnie możliwość reprezentowania kraju była bardzo ważna, bardzo doniosła. Nie tylko zresztą dla mnie – starsze koleżanki miały podobne odczucie. Mało tego, bardzo uważałam, żeby nie doprowadzić do żadnej kompromitacji – nie tylko siebie, ale i kraju. Muszę jednak powiedzieć, że cała grupa łuczników zawsze zachowywała się nienagannie.
Jak wspomina pani igrzyska olimpijskie?
Szczególnie podobała mi się atmosfera rodzinna, jaka tam panowała. Ilekroć ktoś odniósł sukces, wszyscy spieszyli z gratulacjami; w razie niepowodzenia pocieszali, służyli wsparciem. Nie dotyczy to tylko łucznictwa, ale wszystkich dyscyplin. Igrzyska to jedyna impreza, gdzie zawodnicy ze wszystkich dyscyplin mają okazję się spotkać.
Przy okazji poznała pani wielu znakomitych sportowców. Kogo pani najlepiej wspomina?
Pierwszy raz miałam okazję rozmawiać z Ireną Szewińską. Ona była oblegana na tych igrzyskach, bo też wspaniale wtedy pobiegła. Wspominam również miło Stanisława Szozdę, kolarza. Spotykaliśmy się głównie na apelach, ale staraliśmy się też oglądać wzajemnie nasze występy.
Dobrze pamiętam Władysława Komara. Chodził po wiosce olimpijskiej i nosił na rękach ciężarowca. Chodził i powtarzał: „Złoto jest moje, złoto jest moje”. I faktycznie wywalczył to złoto.
Z kolei w ’76 roku bardzo przeżywaliśmy mecze siatkarzy. Walczyli o złoto akurat w trakcie naszych zawodów. W trakcie każdej przerwy biegaliśmy do świetlicy, gdzie w telewizji transmitowano rozgrywki. Do dzisiaj to wspominam. Pamiętam, że pięć setów było, ale grali z niezwykłą energią i się udało!
Sama również bardzo dobrze zaczęłam w Monachium. Pierwsza seria – i Wilejto pierwsza. Druga seria – Wilejto pierwsza. Zaczęłam się zastanawiać, czemu tak dobrze strzelam. To mnie zgubiło, ten brak doświadczenia. Bo zamiast przeanalizować, co robię, że mi tak dobrze idzie, i powtarzać to, zaczęłam się zastanawiać, dlaczego tak dobrze strzelam! W efekcie spadłam z pierwszej pozycji.
Jaka była reakcja sportowców na wieść o zamachu?
Wszyscy byli przerażeni, ale też smutni i zatroskani. Widoczne było ogólne przygnębienie. W tym czasie rozgrywaliśmy jeszcze zawody, ale było smutno bardzo.
Ostatni pani występ olimpijski to Moskwa w ’80 roku?
Jako zawodniczki – tak. Bo brałam jeszcze udział w igrzyskach w Atenach w 2004 roku jako prezes Polskiego Związku Łuczniczego. A w Moskwie straciłam szansę na medal. W maju i do połowy czerwca wygrywałam ze wszystkimi zawodniczkami, które w Moskwie stanęły na podium. Ale w Belgii na zawodach było bardzo zimno, temperatura nie przekraczała 10 stopni, padał deszcz. Złapałam wtedy kontuzję pod łopatką. Z bólu łzy mi płynęły, gdy strzelałam. Ale powiedziałem sobie, że muszę dokończyć. Zajęłam ostatecznie drugie miejsce.
Wyjaśniłam jednak trenerowi, że straciłam pewność przez ten ból. Prosiłam, by odpuścił mi kolejne zawody w Stalowej Woli. Mówiłam, że chcę odpocząć. Trener się jednak nie zgodził. Mówił: „Musisz być na tych zawodach, tu chodzi przecież o olimpiadę”. Potem żałowałam, że go nie okłamałam. Gdybym powiedziała, że jestem przeziębiona, mogłabym odpocząć.
Ostatecznie zajęłam w Moskwie 11. miejsce. Po Montrealu w ’76 znów była to sytuacja, w której 5 punktów sprawiło, że przegrałam walkę o medal. W Kanadzie na odległości 50 metrów strzelałam po 26, 25 i to był bardzo dobry wynik jak na mnie. Ale gdy wzięłam łuk, miałam iść strzelać, mój trener podszedł i mówi do mnie: „Pani Jadwigo, niech pani się postara, bo misja polska przyszła”.
Stres spowodował, że straciła pani punkt?
Tak się postarałam w tej serii, że strzeliłam… 13 punktów.
A wcześniej strzelała pani po 25.
Tak. Ale już mu dawno wybaczyłam, bo to był niedoświadczony człowiek.
Trudno pogodzić się z tym, że czasem drobiazg decyduje o wyniku w sporcie? Czy jest w tym coś niesprawiedliwego?
Nie, ja tak tego nie odbierałam. Na następnych zawodach, podczas mistrzostw świata w Canberze w Australii w 1977 roku, powiedziałam wprost trenerowi: „Panie Zbyszku, proszę mnie nie uspokajać, bo jak mnie pan uspokaja, to właśnie wtedy się denerwuję. Sama potrafię trzymać się w ryzach”. Trener obraził się na mnie. „To może w ogóle nie będę przy pani!” – odparł. Mówię: „Ale chce pan dla mnie dobrze?”. „No chcę”. „I ja chcę dobrze, i chcę też z panem współpracować, tylko mówię, co mi przeszkadza. Jeśli chce pan pomóc, to niech pan najwyżej przypomina mi, czy pamiętam o tym i tym”. On się uspokoił i pyta: „To jak często mam na to pani zwracać uwagę?”. „Może tak co dwie, trzy serie”. Potem mnie to bawiło, że on tak tego przestrzegał, rzeczywiście po dwóch seriach zwrócił mi uwagę, potem po kolejnych trzech. To był bardzo dobry człowiek, uczciwy, pracowity.
W każdym razie wtedy już się udało i zajęłam drugie miejsce indywidualnie. Łącznie zdobyłam trzy medale, bo jeszcze na 60 i 70 metrów.
Chciała być lekarzem, została „Siłaczką”
Jadwiga Wilejto od dziecka marzyła o karierze lekarza i po ukończeniu liceum pedagogicznego zamierzała zdawać egzaminy na Uniwersytet Medyczny w Szczecinie. – Złożyłam papiery, ale nie przykładałam się za bardzo do nauki – mówiła w wywiadzie dla Instytutu Łukasiewicza w 2014 r. – Na długo przed maturą ktoś powiedział, że nauczyciele z liceum i tak nie zgodzą się, byśmy zdawali na inne kierunki niż pedagogiczne. Później okazało się to nieprawdą, ale na naukę było już za późno. Zdałam egzamin na medycynę, ale ze zbyt słabym wynikiem, i nie zostałam przyjęta. Było 11 kandydatów na jedno miejsce. Poszłam więc do pracy jako młoda nauczycielka – „Siłaczka” (śmiech). Pracowałam na wsi koło Gryfic. Nie było tam żadnej komunikacji, więc do miasta szło się siedem kilometrów pieszo lub jechało taksówką. Przez pierwszy miesiąc korzystałam z taksówek, ale zorientowałam się, że wydałam na nie ponad połowę pensji. Przestałam więc jeździć i zaczęłam spacerować. I tam, na wsi, nie pozostało mi nic innego jak tylko strzelanie z łuku! (śmiech). Mój obecny mąż Jerzy pomógł mi upleść tarczę. Zrobiliśmy bardzo długi warkocz ze słomy i zwinęliśmy go w „ślimaczka”. Pod tę tarczę podkładałam tekturę i z nudów w czasie wolnym od lekcji strzelałam. Niekiedy spędzałam na tym całe dnie. Z czasem osiągałam coraz lepsze wyniki.
Kariera pozwoliła pani zwiedzić świat?
Tak, dawniej nie można było tak swobodnie podróżować jak dzisiaj. Przed wyjazdem sprawdzałam informatory, orientowałam się, co warto zobaczyć. Koleżanki i koledzy mówili: „Przewodniku, no to idziemy na miasto, może coś zwiedzimy?”.
Bo była pani tak dobrze przygotowana?
Bo chciałam coś zobaczyć. Gdy teraz jeżdżę z dzieciakami na zawody, nie ograniczamy się tylko do zawodów i strzelania. Zawsze staram się coś im pokazać, żeby zobaczyły coś więcej poza hotelem czy ośrodkiem, w którym mieszkamy.
A jeśli chodzi o dawne wyjazdy, to nie byłam nigdy w Afryce, zresztą do tej pory nie miałam okazji się tam wybrać. Kiedyś sobie przysięgłam, że jak skończę 50 lat, wybiorę się nad Amazonkę. Niestety nie udało się, ale któregoś dnia usłyszałam reportaż o Drodze Świętego Jakuba w Hiszpanii. Mówię sobie: „Zamiast wyjazdu nad Amazonkę przejdę się Drogą Świętego Jakuba”. Udało się w 2010 roku.
Przeszła pani całą pielgrzymkę?
Przeszłam 570 kilometrów – szlakiem francuskim, od Burgos. Ale sama, bez nikogo, zupełnie sama.
To musiało być duże wyzwanie!
Początek był trudny, bo nigdy tak długiej drogi nie pokonywałam. A było też bardzo gorąco. Pierwszego dnia do przejścia miałam tylko 20 kilometrów. Akurat na końcu tego dystansu znajdował się hotelik, przeznaczony właśnie dla pielgrzymów, więc się tam zatrzymałam. Podobnie w drugim dniu, ale już trzeciego, gdy miałam do przejścia 35 kilometrów, szłam aż 11 godzin. Po drodze nie było ani jednego drzewa! Rosły niewielkie krzewy dzikiej róży, takie jak u nas. Miały niewielkie listki, dawały nieco cienia. Jak raz położyłam się pod takim krzakiem, to przez godzinę odpoczywałam. Zjadłam kanapkę i dalej w drogę. Ale jak po 11 godzinach przyszłam do schroniska, musiałam naprawdę źle wyglądać, bo ze trzy osoby rzuciły mi się na pomoc. Jeden zdjął mi plecak, drugi mi krzesło podstawił, trzeci pobiegł po wodę. Pomyślałam sobie: „Boże, to jak ja muszę wyglądać, że takiej paniki narobiłam”. Poszłam zaraz pod prysznic i poczułam się lepiej. Ale przysięgłam sobie w duchu: „Koniec! Odtąd 7 godzin dziennie maszeruję i ani minuty dłużej”. I tak przeszłam łącznie 570 kilometrów, nawet o 3 dni wcześniej, niż miałam zaplanowane. Bardzo dobrze wspominam tę drogę. Można wiele spraw przemyśleć na spokojnie w samotności.
Czy to sport nauczył panią, żeby być aktywnym, nie poddawać się, zawsze iść do przodu?
Oczywiście! Większość sportowców ma bardzo zorganizowany dzień. Mimo treningów cały czas pracowałam. To nie było tak, że miałam wolne, bo muszę ćwiczyć. Pracowałam normalnie 5 godzin dziennie.
Czym zajmowała się pani zawodowo?
Pracowałam w zakładzie obuwia. Z zawodu jestem nauczycielką, ale pomyślałam, że skoro dobrze strzelam i często wyjeżdżam, to nie mogę pracować w szkole, żeby nie wyszło to ze szkodą dla dzieci. Pracowałam więc w dziale szkolenia w zakładzie obuwia. To był patronacki zakład naszego klubu w Prudniku, nazywał się Zakładowy Klub Sportowy Obuwnik. Do dzisiaj nazywa się Obuwnik, ale obecnie jest to już klub sportowy.
Jak wyglądał pani typowy dzień?
Najpierw trzeba było oddać dziecko do przedszkola, potem do pracy na 5 godzin, po pracy trening, po treningu – obowiązki domowe: gotowanie obiadu, a nieraz jeszcze drugi trening. Ale jeśli potrzebowałam czasu dla siebie, to zawsze byłam w stanie go sobie wygospodarować. Denerwowało mnie, jak koleżanki narzekały, że nie mają czasu. Pytałam ich: „Słuchaj, to co ty robisz?”. „No, idę do pracy, potem muszę gotować obiad, posprzątać”. Ja na to: „A ja mam jeszcze trening i małe dziecko i mogę nawet książkę poczytać, jak zechcę”.
Czyli nauczyła się pani dobrej organizacji?
Tak. Mam czas na wszystko, co sobie zaplanuję, i do tej pory to się nie zmieniło. Zresztą nie umiem siedzieć w domu.
Kariera trenerska
Już jako zawodniczka w Prudniku Jadwiga Wilejto wiedziała, jak zaplanuje swoją sportową emeryturę. Zrobiła kurs instruktora Łucznictwa, a następnie, w 1980 r., kurs trenera drugiej klasy na krakowskiej AWF. Jedna z jej podopiecznych zdobyła drużynowe mistrzostwo świata juniorów. Inne odnosiły sukcesy w mistrzostwach Polski. Jak sama mówiła, już po 2–3 treningach widziała, z kim można wiązać nadzieje.
– Miałam dużą satysfakcję, że praca dawała efekty. A starty moich dziewczyn przeżywałam bardziej niż własne. Zresztą dziewczyny, które wiele lat temu skończyły strzelać, piszą do mnie listy, pozdrowienia. Jedna, mieszkająca w Anglii, napisała mi kiedyś list, który czytałam kilka razy, i zawsze łzy płynęły mi z oczu. Napisała, że nauczyłam ją nie tylko strzelać z łuku. Pokazałam jej, co to znaczy spełniać marzenia i czym jest ambicja. Było to bardzo miłe – mówiła w wywiadzie dla Instytutu Łukasiewicza w 2014 r.
Bardzo wielu ludzi po przejściu na emeryturę musi sobie na nowo poukładać życie. W pani przypadku było inaczej?
Na emeryturę przeszłam w 2005 roku, ale nadal pracowałam w klubie. Przeprowadziłam się też z Prudnika do Gdańska i od razu zaczęłam szukać szkoły, żeby założyć klub i pracować z dziećmi. Powtarzałam wielu osobom, że gdybym nic nie robiła, już bym chyba nie żyła. A tak nie mam czasu chorować. Jeśli coś mi dolega, to muszę na bieżąco się leczyć.
Trudno było zorganizować sobie życie w nowym mieście?
Przyjechaliśmy do córki – gdy założyła rodzinę, zamieszkała właśnie w Gdańsku. Po przejściu na emeryturę postanowiliśmy więc przeprowadzić się tutaj, nie było z tym żadnych trudności. Poszłam do jednej szkoły w Kowalach i dostałam pracę. Do tej pory prowadzę tam zajęcia.
Mam kijki i czasem sobie z nimi chodzę, spaceruję też z psem. Zawsze mam coś do zrobienia.
Przygląda się pani aktywności swoich rówieśników?
Na moim osiedlu jest dużo osób, które chodzą z kijkami. Mamy bardzo dobre warunki, bo niedaleko jest bardzo ładnie zagospodarowane jeziorko. Mamy park Oruński, również piękny. Można przejść się przez niewielki lasek, słychać śpiew ptaków, rosną kwiaty – wspaniałe warunki.
W styczniu miałam okazję poznać pewne małżeństwo. Od dawna je podziwiałam. Okazało się, że pan miał 90 lat, a wyglądał na maksymalnie 70. Z kolei pani skończyła 86 lat. Oboje dzień w dzień wolniutko razem spacerują. On trochę energiczniej, ona troszkę wolniej, ale zawsze jej towarzyszy. Mają dużo znajomości, bo to takie gaduły. Prawie z każdym, kogo spotkają w parku, zamieniają kilka słów.
Ale są też osoby nieaktywne, choć rzadko się je widzi, bo nie wychodzą z domu.
Co by pani poradziła komuś, kto szuka dla siebie odpowiedniej formy aktywności na emeryturze?
W dużych miastach bardzo łatwo znaleźć odpowiednią aktywność, bo prawie w każdej spółdzielni mieszkaniowej działają kluby seniora. Tam są organizowane różnorodne zajęcia, i gimnastyczne, i takie, w których gromadzą się osoby chodzące na przykład z kijkami. Wystarczy tylko troszeczkę się rozejrzeć i znaleźć w sobie chęć do aktywności.
Myślę, że gorzej jest na wsi. Z drugiej strony tam starsi i tak nie mogą siedzieć bezczynnie, bo zawsze jest coś do zrobienia w gospodarstwie. To jest inny sposób życia.
Gdy ma się chęci, zawsze da się coś zorganizować. Sama spacerowałam z koleżanką, która nie mogła sama się zmobilizować. Ilekroć do niej dzwoniłam, mówiłam: „Chodź, przejdziemy się godzinkę”, to z przyjemnością szła. Ale gdy sama przestałam chodzić, to i ona przestała. Teraz wracam do spacerowania, ale ona próbuje się wykręcać. Wyjaśniam jej: „Krysiu, to są twoje stare wymówki. Zastanów się, warto, bo w dwie osoby łatwiej, jedna drugą dopinguje”. Polecam więc znaleźć partnerkę albo partnera do marszu, wtedy łatwiej zmobilizować się do aktywności.
Swoją drogą, kijki to jest duże dobrodziejstwo. Przez miesiąc chodziłam na zajęcia z nordic walkingu, pływania i gimnastyki, tutaj, na AWF-ie w Gdańsku. Nauczyłam się, jak prawidłowo chodzić z kijkami.
Technika ma duże znaczenie?
Bardzo duże. Muszę powiedzieć, że jak tylko biorę kijki do ręki, to mimowolnie od razu się prostuję. Weszło mi to w nawyk. Jak widzę, że ktoś chodzi w niewłaściwy sposób, to zwracam grzecznie uwagę. „Przepraszam” – mówię – „jeśli pani pozwoli, to chciałam wyjaśnić, że łatwiej i bezpieczniej będzie tak i tak, bo inaczej można się potknąć o kijek”. I pokazuję, jak należy chodzić. Jeszcze nie spotkałam się z tym, żeby ktoś odburknął.