Nie poddawać się – nawet gdy jest pod górkę!
Rozmowa z Mieczysławem Nowickim
Kilka miesięcy temu media obiegła wiadomość o strasznym wypadku Ryszarda Szurkowskiego, pańskiego kolegi z drużyny, która w 1976 r. Rozmowa z Mieczysławem Nowickim Kilka miesięcy temu media obiegła wiadomość o strasznym wypadku Ryszarda Szurkowskiego, pańskiego kolegi z drużyny, która..zdobyła olimpijskie srebro. Jako pierwszy człowiek spoza rodziny dowiedział się pan o nieszczęściu i natychmiast zaczął pan organizować pomoc. Czy przyjaźnie zawarte w czasie sportowej kariery są czymś, co zostaje na zawsze?
Tak, one trwają. Z Ryszardem jesteśmy w stałym kontakcie, śledzimy postępy, które robi w rehabilitacji. Po wypadku osobiście zaangażowałem się w zorganizowanie jego transportu z Kolonii do kraju specjalnym samolotem. Dzięki Bogu i pomocy ludzi dobrej woli udało się to załatwić. Głęboko wierzymy, że determinacja i wola walki pozwolą Ryszardowi wrócić do sprawności. Że uda nam się jeszcze wsiąść na rower i razem pojechać…
Mam dobre relacje z kolegami kolarzami. Pozostajemy w przyjaźni. Z wieloma osobami ciągle wspólnie pracuję społecznie na rzecz sportu, choćby w ramach Polskiego Komitetu Olimpijskiego czy Towarzystwa Olimpijczyków Polskich. Staramy się zarażać młodych ludzi sportowym bakcylem. Oczywiście czasem mamy w niektórych sprawach różne zdania, ale to nie przeszkadza. Nie poddajemy się, mamy dużo pomysłów i projektów do zrealizowania. Gdybyśmy nie mieli tych zajęć, trudno by nam było sobie znaleźć miejsce. Myślę, że wiele moich koleżanek i kolegów myśli podobnie. Dajemy radę, nawet kiedy jest trochę pod górę.
Jak to sportowcy!
Tak jest. Dla mnie, jako prezesa Towarzystwa Olimpijczyków Polskich, liczy się troska o olimpijczyków seniorów, pomaganie im choćby w sprawach zdrowotnych. Dawniej blisko współpracowaliśmy z Uniwersyteckim Szpitalem Klinicznym im. Wojskowej Akademii Medycznej w Łodzi. Każdego roku nasi członkowie przechodzili serię badań profilaktycznych. W ostatnim czasie podpisaliśmy umowę z warszawskim Centrum Medycyny Sportowej, które zostało Głównym Partnerem Medycznym Towarzystwa Olimpijczyków Polskich. W razie potrzeby nasi członkowie będą mogli liczyć na bardzo szybką, ekspresową diagnostykę. Mamy też dobre relacje z Ministerstwem Sportu i Turystyki oraz Centralnym Ośrodkiem Sportu – działamy na wielu frontach, by zaspokajać potrzeby, które są dla nas ważne.
Sportowa emerytura nie oznacza odpoczynku?
Staramy się robić jak najwięcej. W 2018 r. obchodziliśmy stulecie odzyskania niepodległości przez Polskę. Postanowiliśmy zaprosić naszych kolegów sportowców – reprezentantów państw Trójmorza. Spotkanie odbyło się pod patronatem Prezydenta RP. Do Warszawy przyjechało ponad 20 medalistów olimpijskich z różnych państw. Bardzo im się podobało, z jakim szacunkiem w Polsce traktuje się olimpijczyków sprzed lat – bo to dowód, że nasze dokonania są cenione.
Towarzystwo Olimpijczyków Polskich na stulecie odzyskania niepodległości
Towarzystwo Olimpijczyków Polskich skupiające w swoim gronie olimpijczyków i medalistów olimpijskich postanowiło włączyć się ogólnopolskie obchody, aby Stulecie Odzyskania Niepodległości było czasem naszej wspólnej dumy. Powodów mamy ku temu nieskończenie wiele – niepodległe, wolne, suwerenne państwo jest naszą wspólną zasługą! Niewątpliwie w całokształcie doniosłą rolę odegrali sportowcy reprezentujący Polskę podczas igrzysk olimpijskich, mistrzostw świata, mistrzostw Europy. To, że Polska jest dziś w miejscu, które jest obywatelskim osiągnięciem, jest również zasługą polskiego sportu – pisał Mieczysław Nowicki w liście do polskich sportowców.
We wrześniu 2018 r. z inicjatywy prezesa Towarzystwa Olimpijczyków Polskich zorganizowane zostało Sympozjum Narodowych Stowarzyszeń Olimpijczyków Państw Grupy Trójmorza pod Honorowym Patronatem Prezydenta RP Andrzeja Dudy. Do Warszawy przyjechał były prezydent Węgier – dwukrotny mistrz olimpijski w szermierce Pál Schmitt, a także wielu medalistów olimpijskich z Litwy, Słowenii, Czech, Rumunii.
Poświęca pan dużo czasu na działalność społeczną…
Tak, na poziomie zarówno centralnym, jak i regionalnym. Jestem też prezesem Regionalnej Rady Olimpijskiej w Łodzi. Współpracujemy ze szkołami imienia polskich olimpijczyków, uczestniczymy w spotkaniach z młodzieżą. Wydaliśmy nawet leksykon olimpijczyków regionu łódzkiego.
Czy zostaje panu choć trochę wolnego czasu na regularną aktywność fizyczną?
Niestety mam go trochę za mało. W dodatku kilkanaście lat temu zostałem skarcony przez los. Całe lata jeździłem rowerem po zwykłych drogach i nigdy nic przykrego mi się nie przytrafiło. Aż do 2004 r., kiedy najechał na mnie samochód. Przez długie miesiące musiałem się rehabilitować. Od tego czasu mam lekki uraz i jeżdżę mniej – staram się to robić w bezpiecznych miejscach. Zawsze uczulam młodszych i starszych, by obowiązkowo jeździli w kaskach i strojach, które zwiększają widoczność na drodze. Robię to przy każdej okazji, np. podczas spotkań z młodzieżą w szkołach.
Chętnie wraca pan do wspomnień z czasów kariery sportowej? Na najważniejszej dla pana imprezie – igrzyskach w Montrealu – zdobył pan srebro w drużynie i brąz indywidualnie. Który z tych medali jest panu droższy?
Często muszę odpowiadać na to pytanie! Warto pamiętać, że zdobycie medalu w drużynie zawsze jest naprawdę ogromnym sukcesem. Czterech facetów musi być w świetnej dyspozycji. Jeśli jeden zawiedzie, sukces będzie niemożliwy. Dlatego nie mogę ocenić, który z medali jest dla mnie cenniejszy. Obydwa są ważne, choćby dlatego, że do tej pory jestem jedynym polskim kolarzem, który zdobył dwa medale na jednych igrzyskach.
To musiał być duży wysiłek…
Byłem wtedy młodym człowiekiem – miałem 25 lat, a to najlepszy wiek dla kolarza. Regeneracja organizmu następuje bardzo szybko. Większy ciężar odczułem po powrocie do kraju. Trzeba było się zmierzyć z popularnością, bo odbywaliśmy serię spotkań, musieliśmy ciągle odpowiadać na te same pytania. Obserwuję młodych sportowców i widzę, że trudno jest im to dźwigać. Czasem nadmiar popularności, dziś związanej z dużymi pieniędzmi, może człowieka ogłupić. Ludzie tracą głowę. Nam to nie groziło, sport uprawialiśmy bardziej dla satysfakcji.
W dodatku na igrzyska w Montrealu pojechał pan już jako mistrz świata w drużynie.
W 1975 r. w Mettet koło Liège zdobyliśmy mistrzostwo w tym samym składzie co olimpijskie srebro: Tadeusz Mytnik, Stanisław Szozda, Ryszard Szurkowski i ja. Pokonaliśmy wtedy drużynę ZSRS, co smakowało szczególnie. Czuliśmy, ile radości sprawiliśmy polskim kibicom, zwyciężając nad „Wielkim Bratem”. Dokonaliśmy tego różnicą 4 sek. z kawałkiem! Na dystansie 100 km, który pokonywało się w dwie godziny i kilkanaście minut, to jak mrugnięcie okiem. Jeszcze teraz, gdy wracamy do tych wspomnień, czujemy wielką radość. Dziś to może być niezrozumiałe, bo to jednak były czasy, których młodzi ludzie nie poznali…
Pan jako młody człowiek zaczynał karierę sportową od kolarstwa torowego?
Tak. Teraz wygląda to inaczej, ale kiedyś dziennikarze sportowi traktowali tor nieco po macoszemu. Nazywali nas „wąskotorowcami”. I właśnie jako taki wąskotorowiec pojechałem na swoje pierwsze igrzyska do Monachium. Nasza drużyna zajęła najgorsze dla sportowców miejsce – czwarte. Zdecydował o tym właściwie błąd techniczny, niedopatrzenie mechanika podczas przygotowywania sprzętu. Przegraliśmy brąz z Anglikami, choć wcześniej zawsze ich pokonywaliśmy. Pozostał niesmak, ale taki jest sport.
Czy o pana zainteresowaniu sportem zdecydowało to, że w pewnym momencie związał pan swoje życie z Łodzią – wówczas bardzo silnym ośrodkiem kolarstwa torowego?
Zgadza się, choć warto podkreślić, że nie urodziłem się w Łodzi, ale 30 km dalej – we wsi Piątek, która jest geometrycznym środkiem Polski. W 1966 lub 1967 r. w okolicy przejeżdżał Wyścig Pokoju. To był odcinek z Kutna do Poznania. Byliśmy tam razem z grupą starszych kolegów, na rowerach przypominających kolarki. Kiedy przejeżdżał peleton, podążyliśmy za nim. Zawodnicy zauważyli, że zaplątali się jacyś chłopcy na półturystycznych rowerach. Zaczęli przyspieszać, ale jechałem na tyle szybko, że nie udawało im się zostawić mnie w tyle. Był w tej grupie mój późniejszy trener Edward Borysewicz. Zaraz mnie zachęcił, bym wziął udział w Małym Wyścigu Pokoju. I tak się to wszystko zaczęło.
Wtedy przez myśl mi nie przeszło, że kiedyś będę reprezentował Polskę! Ale mijał rok za rokiem i zaliczałem występy na kolejnych międzynarodowych imprezach. W 1977 r., po mistrzostwach świata w Wenezueli, dowiedziałem się, że jestem za stary i nie mieszczę się w szerokiej reprezentacji. Miałem 26 lat! Byłem trochę rozżalony, że potraktowano mnie w ten sposób. Postanowiłem jeszcze tylko przez jakiś czas pojeździć w klubie.
Rowerem na trening
Początkowo dojeżdżałem na treningi z Piątku. Nie zawsze autobus chciał mnie zabrać z rowerem. Więc wsiadałem na rower i byłem zmuszony jechać do Łodzi, a potem z powrotem. Do tego jeszcze dochodził trening. Rowerowe dojazdy wyszły mi na dobre, bo dzięki temu więcej trenowałem. Pojawiły się sukcesy. Najpierw w kategoriach juniorskich. Ale jako junior trafiłem do kadry narodowej, zadebiutowałem na seniorskich mistrzostwach świata w Brnie, w 1969 roku. Tak zaczęło się moje prawdziwe ściganie – wspominał Mieczysław Nowicki na łamach „Dziennika Łódzkiego”.
W 1967 r. Nowicki, wówczas uczeń łódzkiego technikum mechanicznego, trafił do klubu Społem Łódź. Dwa lata później przeszedł do Włókniarza, którego barwy reprezentował aż do 1981 r. Klubowymi trenerami kolarza byli: Teofil Sałyga, Lucjan Józefowicz, Edward Borysewicz i Jerzy Gapiński. W kadrze Nowicki trenował pod kierunkiem Stefana Borucza i Karola Madaja.
Zakończył pan karierę w wieku 30 lat.
Musiałem coś zrobić ze swoim życiem. Jeden z kolegów namówił mnie do zajęcia się biznesem. Wybudowaliśmy małą fabryczkę, która produkowała wykładziny podłogowe. W latach 80. to pozwalało zapewnić byt rodzinie – wcześniej przyszło na świat dwóch synów i trzeba było myśleć przede wszystkim o nich. W tym czasie ludzie bardzo się garnęli do działalności gospodarczej i mnie też to pochłonęło.
Stracił pan wtedy kontakt ze sportem?
Tak, na dłuższy czas, ale po latach Kazik Maranda, kolega z Łodzi, lekkoatleta i olimpijczyk, powiedział mi, że powstaje nowa organizacja – Towarzystwo Olimpijczyków Polskich. Dałem się namówić do współpracy jako wolontariusz. Potem zaangażowałem się w organizację Wyścigu Kolarskiego „Solidarności” i Olimpijczyków, rozgrywanego na dwóch kontynentach – cztery etapy w Polsce i cztery w Stanach Zjednoczonych. W ten sposób ponownie wkręciłem się w sport i pozostaję aktywny do dziś. Moja żona jakoś to toleruje! Muszę podkreślić, że mam wspaniałą żonę, która również była sportsmenką – łyżwiarką figurową, dlatego jest bardzo wyrozumiała. Nasi synowie nie poszli jednak w ślady rodziców. Doczekaliśmy się trojga wnucząt: dziewczynki i dwóch chłopców.
Chętnie bierze pan udział w imprezach sportowych dla dzieci. Promocja sportu w najmłodszym pokoleniu leży panu na sercu?
Niedawno zostałem zaproszony do przedszkola. Zastanawiałem się, o czym mogę opowiedzieć czterolatkom, aby było to dla nich ciekawe i inspirujące. Zabrałem z sobą rower i medale olimpijskie. Słuchali przez prawie godzinę! Zakładali sobie krążki na szyje, kręcili kołami roweru. Potem poszliśmy na plac zabaw i jeździliśmy na karuzeli. Miałem pełno piachu w butach! Kiedy się żegnałem, dzieciaki ciągnęły mnie za spodnie i nie chciały puścić. To było bardzo miłe.
Wkrótce Towarzystwo Olimpijczyków Polskich we współpracy z Ministerstwem Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej przystąpi do realizacji nowego projektu, którego celem jest promowanie aktywności fizycznej wśród starszego pokolenia. Chodzi o to, by zachęcić seniorów – osoby, które są w naszym wieku – żeby wsiedli na rowery. Będziemy z nimi rozmawiać. Specjalistą w tym zakresie jest Tadek Mytnik, który za pomocą żartu i humoru potrafi zdobyć uwagę ludzi. Mamy wziąć udział w 20 spotkaniach na terenie całego kraju. To wspaniałe, że ciągle możemy dawać coś od siebie!
Mieczysław Nowicki (ur. w 1951 r. w Piątku) – jeden z najlepszych polskich kolarzy w latach 70., zawodnik łódzkich klubów: Społem i Włókniarza. Torowiec i szosowiec. Z drużyną torową zajął czwarte miejsce na igrzyskach olimpijskich w Monachium (1972). W 1975 r. został drużynowym mistrzem świata w kolarstwie szosowym, a rok później na igrzyskach olimpijskich w Montrealu zdobył srebro w drużynie (z Tadeuszem Mytnikiem, Stanisławem Szozdą i Ryszardem Szurkowskim) oraz brąz indywidualnie. Do dziś pozostaje jedynym polskim kolarzem, który podczas jednych igrzysk wywalczył dwa medale. Jest prezesem Towarzystwa Olimpijczyków Polskich oraz wiceprezesem Polskiego Komitetu Olimpijskiego.