Nadal czuję się dość młodo
Rozmowa z Andrzejem Zabawą
Kiedy zdecydował się pan poświęcić karierze sportowej?
Dość wcześnie i myślę, że to nie była przypadkowa decyzja. Pochodzę z Krynicy Górskiej, w rodzinie w hokeja grało dwóch braci mamy i jeden brat ojca. Tak więc od maleńkiego miałem kontakt z tym sportem. Młodszy brat mamy prowadzał mnie na lodowisko i nauczył jeździć na łyżwach w wieku zaledwie 5 lat. Później grałem w hokeja w grupach młodzieżowych, ale w pewnym momencie mama – bo to ona, a nie ojciec, była osobą decyzyjną w domu – doszła do wniosku, że to nic nie ma żadnej przyszłości i kazała skończyć z hokejem. Zapisała mnie na lekcje gry na akordeonie, żeby oderwać mnie od sportu. Udało jej się troszkę, bo przestałem grać, miałem zresztą zakaz wejścia na lodowisko. To były inne czasy. Miałem uczęszczać na zajęcia z muzyki, a nie na hokej. Zacząłem więc kombinować. Przekonałem mamę, by pozwoliła mi w wolnych chwilach chodzić na jazdę figurową. Zgodziła się i popełniła błąd.
Dlaczego?
Bo dzięki temu przez kolejne 2 lata nadal ćwiczyłem na łyżwach i w efekcie bardzo poprawiłem technikę jazdy. Także Leszek Kokoszka ćwiczył jazdę figurową, później graliśmy razem w reprezentacji na olimpiadzie czy w Katowicach na mistrzostwach w ’76 roku. Łyżwiarstwo figurowe to zupełnie inny styl jazdy, całkiem inna technika. W hokeju dochodzi koordynacja góry, opanowanie techniki posługiwania się kijem. Ale jak połączy się techniki obu tych dyscyplin, to efekty są doskonałe.
Po pewnym czasie mama troszkę odpuściła i wróciłem do hokeja. Już w wieku 16 lat zostałem powołany na mistrzostwa juniorów. Dwa lata później opuściłem Krynicę, wyjechałem do Oświęcimia i zacząłem grać zawodowo.
Czy powołanie do reprezentacji przekonało pana mamę, że hokej to pana przeznaczenie?
Myślę, że na dobre dotarło to do niej, gdy jako senior pojechałem w ’76 roku na olimpiadę do Innsbrucka. Bardzo była wtedy poruszona i od tamtego momentu dała mi spokój. Miałem wtedy 21 lat. Zresztą dwa lata wcześniej wyjechałem do Oświęcimia, więc mama nie miała na mnie już zbyt wielkiego wpływu.
Później trafiłem do Baildonu Katowice, do domu przyjeżdżałem raz na jakiś czas. Mama tego nie okazywała, ale myślę, że gdy dostałem się do reprezentacji młodzieżowej, a później seniorskiej, to była dumna z tego, że tak to się potoczyło, a nie inaczej. Po latach jestem przekonany, że na pewno cieszyła się z takiego obrotu spraw. Myślę, że każda matka i ojciec byliby zadowoleni w podobnej sytuacji.
A wujkowie hokeiści pana wspierali?
Tak, oczywiście. Oni grali na poziomie pierwszej ligi – jeden w Sanoku, później, po wojsku, wrócił do Krynicy, a drugi całą karierę poświęcił grze w Krynicy. Ale najbardziej mnie wspierał najmłodszy brat matki, który nauczył mnie jeździć. Dał mi swoje łyżwy, więc zaczynałem w łyżwach o pięć numerów za dużych, ale to nie stanowiło wtedy problemu. Miałem bardzo blisko lodowisko, więc bywałem na nim codziennie, i to po parę godzin. To jest podstawa sukcesu, a dzisiaj w klubach dla młodych są z tym problemy.
Dziś trudniej zostać hokeistą niż 20 lat temu?
Może nie trudniej. Teraz jest po prostu inaczej. Mniej chłopców gra w hokeja, a więc jest mniejsza rywalizacja, do tego brakuje lodowisk. Dyscypliny zespołowe wywodzą się z masowości – musi być wielu chętnych, żeby dyscyplina zdobywała na popularności. Mój syn od blisko 20 lat mieszka w Chicago i trenuje tam jego syn, mój wnuczek. W jednym klubie jest tam aż 600 chłopców, a w Polsce ciężko zebrać choćby drużynę. Niech z tej masy zaledwie pięciu zdecyduje się na zawodowstwo, z innego klubu – kolejnych pięciu. To jest zupełnie inna skala! Nie wspomnę, że tam odbywa się to wszystko na innych zasadach, a rodzice dużo inwestują w sport swoich dzieci. U nas oczywiście rodzice też pomagają, ale nie każdego na to stać, bo to jest kosztowna dyscyplina, sprzęt jest bardzo drogi.
A jak panu udawało się zdobyć sprzęt, skoro mama była na początku przeciwna hokejowi?
Wtedy to kluby zapewniały sprzęt zawodnikom. Lata 70. i 80. to były dobre lata dla sportu w naszym kraju. Polska była bardzo mocnym krajem sportowo – czy to w lekkoatletyce, czy w boksie. Państwo udzielało dużych dofinansowań do sportu, przede wszystkim poprzez zakłady pracy – to one były głównymi sponsorami sportu. Przykładowo w Krynicy były ze dwa czy trzy sanatoria, które należały do zakładu hutniczego. Jeśli dyrektor, który zarządzał pensjonatem, miał jakieś wolne środki, przeznaczał je właśnie na dofinansowanie sportu.
Pamiętam, że z samej tylko Krynicy – a jest to małe miasteczko, 16-tysięczne – z mojego rocznika było stu kandydatów do szkółki hokeja. Dzisiaj nawet w Sosnowcu nie znajdę stu chętnych, nie ma szans. A to nieporównywalna liczba ludności – Sosnowiec zamieszkuje ponad 200 tys. osób!
To wszystko wynika z zainteresowania i chęci młodych ludzi o aktywności. Jeszcze parę lat temu w Nowym Targu było tylu hokeistów, że dusili się w swoim środowisku. Nie było klubu w Polsce, w którym nie grałby wychowanek z Nowego Targu. Dzisiaj chłopiec siada przed komputerem, garb mu rośnie, musi nosić okulary. Przedtem młodzi ludzie częściej uprawiali sport, szukali sobie jakiegoś zajęcia. A obecnie nawet uczestnictwo w lekcji WF to dla dzieci przykry obowiązek.
Jest pan dumny, że wnuk poszedł w pańskie ślady i również próbuje sił w hokeju?
Oczywiście, choć na razie trudno przewidzieć, jak się to dalej potoczy. Żaden trener nie jest w stanie przewidzieć, czy dwunastolatek ma szansę zostać zawodowcem, czy nie. A początki wnuk ma bardzo podobne do moich, bo od 3 lat gra na trąbce. Synowa powiedziała mi ostatnio, że mają problem, bo Kacper gra w zespole symfonicznym i nauczyciel-dyrygent wywiera na synową presję – twierdzi, że to jego najlepszy trębacz, i nalega, żeby nie odchodził z zespołu.
Rzeczywiście jest utalentowany muzycznie, ale prędzej czy później będzie musiał z czegoś zrezygnować. Bo treningi hokejowe zabierają mnóstwo czasu. Gdy wyjeżdża z mamą z domu o piętnastej, wracają o dwudziestej pierwszej.
Byłoby mi bardzo miło, gdyby grał zawodowo, ale do tego daleka droga. Ma dobre perspektywy przed sobą, bo ma awansować do najwyższej ligi w swoim wieku, więc jest chyba zauważany. Ale hokej wiąże się z dużymi kosztami ze strony rodziców. W grupie najbardziej elitarnych zawodników rodzice muszą wykładać poważne pieniądze, ok. 30 tys. rocznie.
Syn też grał w hokeja, przez dwa lata był nawet w polskiej reprezentacji seniorów w Polsce. Naderwał sobie jednak pachwinę, musiał zrobić przerwę, wyjechał z kraju i już nie wrócił. W Stanach prowadzi firmę i tam właśnie wychowują z żoną syna, jedynaka.
Wydolność do gry w szachy
Andrzej Zabawa sam przyznaje, że bardzo męczyło go bieganie i zawsze osiągał gorsze wyniki od kolegów. Nie pokonywał więc na lodzie zbędnych dystansów. – Nie jeździłem, gdzie nie trzeba i może dlatego niektórzy twierdzili, że nie daję z siebie wszystkiego, a ja po prostu nie latałem jak głupi po lodzie. Każdy ruch był u mnie przemyślany. Kiedyś nawet mówiono, że nie narodził się taki trener, który by mnie zarżnął. Zawodnik powinien mieć bowiem pewną świadomość, ile jego organizm jest w stanie przetrzymać. Nie na tym przecież to wszystko polega, by zamęczyć się na śmierć – mówił w rozmowie z Onet.pl.
Kiedy przed mistrzostwami świata w Belgradzie w 1978 roku przeszedł badania wydolnościowe, usłyszał od lekarza, że z jego wynikami znacznie bardziej niż do hokeja, nadaje się do gry w szachy.
Wróćmy do pańskiej kariery. Z Oświęcimia trafił pan do Katowic?
Tak, do Baildonu Katowice.
To tam poznał pan swojego wieloletniego partnera na lodzie Wiesława Jobczyka?
Tam zaczęliśmy razem grać, ale poznaliśmy się już rok wcześniej na mistrzostwach w Holandii, graliśmy razem w reprezentacji juniorów. Ja trafiłem z Krynicy do Oświęcimia, a Wieśka ściągnięto z Siedlec właśnie do Baildonu. Po roku również przeszedłem do Baildonu i wtedy trener Nikodemowicz nas złączył. Dał nam środkowego zawodnika – Bogdana Kądziołkę, który grał w reprezentacji, a z tyłu był Robert Góralczyk. W tamtym czasie Robert był pierwszym, podstawowym obrońcą w Polsce. I tak żeśmy zaczęli grać z Wieśkiem.
Tworzyli panowie zgrany duet na lodzie. Czy wynikało to z panów przyjaźni również poza lodowiskiem?
Myślę, że tak. Bardzo rzadko się kłóciliśmy. Oczywiście w trakcie meczu czasem sobie dogadywaliśmy, bo wiadomo, że są nerwy i emocje puszczają. Ale już na zgrupowaniach, na wyjazdach mieszkaliśmy razem w pokoju. Śmiano się z nas, że znamy się jak łyse konie. Wymieniano nam tylko środkowych. Taki układ to naprawdę rzadkość. Wydaje mi się, że wynikało to z braku zazdrości między nami. Bo w sporcie, czy w życiu w ogóle, każdy chciałby być numer jeden i to prowadzi do rywalizacji między zawodnikami. Porównuje się liczbę strzelonych bramek, podań itd. Jeśli jest to zdrowa sportowa rywalizacja, to nie ma w tym nic złego, ale gdy dochodzi złośliwość, to nic z tego nie będzie. Mnie cieszyła gra, bawiłem się nią. Mieliśmy z Wieśkiem parę zagrań, które graliśmy na pamięć. Inni nas filmowali, ale i tak mieli problem, żeby nas rozszyfrować. Ale myślę, że największe znaczenie miało to, że poza lodowiskiem byliśmy po prostu dobrymi kolegami.
Brał pan udział w słynnym meczu w ’76 roku podczas mistrzostw świata w Katowicach, jedynym, w którym pokonaliśmy reprezentację ZSRR. Co pamięta pan z tego meczu?
Pamiętam to, co było po meczu. Nogi w górze i bezdech ze szczęścia. Myślę, że nikt poważnie nie brał pod uwagę, że możemy wygrać ze Związkiem Radzieckim, zwłaszcza że 2 miesiące wcześniej, w lutym, w Innsbrucku przegraliśmy 16:1. To był pierwszy mecz – ich i nasz – na mistrzostwach w Katowicach i wyszli na lodowisko tak na jednej nóżce. A nam w tym dniu wszystko szło – co strzał, to bramka. Jak Rosjanie zaczęli brać się za robotę, to było już za późno. Zagraliśmy nasz najlepszy mecz w tym czasie. Zresztą graliśmy bardzo dobrze już w Innsbrucku – choć przespaliśmy wtedy mecz z Niemcami, a mogliśmy zdobyć brązowy medal. Już wtedy było widać wzrost formy drużyny.
A gdyśmy w Katowicach wygrali ze Związkiem Radzieckim, to był szał. Choć szczerze mówiąc, niewiele pamiętam z tych mistrzostw. Lubiłem się wyłączyć. Inna sprawa, że w ogóle nigdy nie przywiązywałem wagi do tego, co było. Było, minęło. Ja do dzisiaj nie zbieram żadnych pamiątek. Nie wiem dlaczego, może jest mi po prostu lżej.
Mistrzostwa Świata w Hokeju na Lodzie w 1976
Odbyły się w dniach 8-25 kwietnia w Katowicach. Była to 43. edycja mistrzostw świata organizowanych przez Międzynarodową Federację Hokeja na Lodzie i pierwsza z udziałem profesjonalnych lig NHL (National Hockey League, pl. Narodowa Liga Hokeja) i WHA (World Hockey Association, pl. Światowa Federacja Hokeja). Pierwsza runda turnieju odbyła się w tzw. systemie kołowym (każda z ośmiu startujących drużyn rozegrała mecz z każdym przeciwnikiem). Cztery najlepsze drużyny awansowały do finału.
8 kwietnia Reprezentacja Polski sensacyjnie pokonała 6:4 reprezentację ZSRR, jednak ostatecznie zajęła 7. miejsce w klasyfikacji końcowej. Pierwsze miejsce zdobyła Czechosłowacja, drugie – ZSRR. Kolejne były reprezentacje Szwecji, Stanów Zjednoczonych, Finlandii i RFN. Za Polską uplasowała się reprezentacja NRD.
Które igrzyska były dla pana szczególnie ważne? Czy te pierwsze, kiedy jako 21-letni chłopak wyjeżdżał pan do Austrii w ’76 roku?
Pierwsze igrzyska to zawsze jest wielkie przeżycie dla zawodnika. To jest coś zupełnie innego niż mistrzostwa świata, choć te oczywiście też są piękne. Ale olimpiada to inny świat. Cała ta otoczka, wioska olimpijska… Dla mnie olimpiada w Innsbrucku to był numer jeden. Igrzyska odbywały się niejako w lesie, na terenie więzienia. W Sarajewie też było kameralnie, na jakimś osiedlu. Z biegiem lat zaczęto coraz bardziej zwracać uwagę na to, żeby organizator igrzysk wycisnął z nich jak najwięcej. Kiedyś na zakończenie olimpiady odbywały się bankiety, różne cuda, dziś tego już nie ma. Zanim mistrzostwa się skończą, to przegrane drużyny pakują sprzęt i wyjeżdżają, żeby ponieść jak najmniejsze koszty. Ale ta pierwsza olimpiada to było dla mnie największe przeżycie.
Czy wyjazd za granicę był w tamtych czasach dla pana szokiem kulturowym?
Myślę, że każdy go przeżywał, bo wiadomo, jak wówczas żyliśmy w Polsce. Gdy jadąc pociągiem z Berlina Wschodniego, wjeżdżało się do Berlina Zachodniego, momentalnie rzucał się w oczy kontrast między tymi dwoma światami. Jeszcze pod koniec lat 80. panował bardzo duży kontrast między Wschodem a Zachodem. Ja do Berlina Zachodniego wyjechałem w ’86, grałem tam w Bundeslidze, i widziałem wtedy spore różnice.
Gdy opowiadałem wtedy matce, że na Zachodzie kotlety schabowe są paczkowane osobno na tackach styropianowych, to mówiła tylko: „Dobrze, dobrze, ja tam wiem swoje”. Nie docierało do ludzi w Polsce, jak wygląda życie na Zachodzie. Ale sam też nie przywiązywałem do tego wielkiej wagi. Byłem tam, popatrzyłem, pooglądałem i wróciłem. Co miałem kupić, to kupiłem, nie przeżywałem tego za bardzo. Byłem nawet świadkiem zdarzenia, gdy kolega z reprezentacji, widząc wystawę sklepową, oparł się o nią i się rozpłakał.
A na panu nie robiło to wrażenia?
Nie, w ogóle. Przytaknąłem, że jest ładnie, i tyle. Może gdybym przeżywał, próbowałbym wyjechać, ale jakoś nigdy nie ciągnęło mnie do tego. Miałem możliwość opuszczenia kraju – jak każdy sportowiec na pewnym poziomie. Wystarczyłoby zostawić paszport szefowi ekipy i opuścić zgrupowanie.
Ale miał pan przygodę z Bundesligą.
Tak, ostatecznie wyjechałem, gdy miałem już 31 lat. Musiałem dostać zgodę Ministerstwa Spraw Zagranicznych na wyjazd. Miałem problem, bo przedstawicielom ministerstwa nie podobała się nazwa klubu – Preussen Berlin, czyli Prusy. Ale byłem uparty i dostałem zgodę, choć dopiero we wrześniu, gdy liga już ruszyła. Zacząłem więc oficjalnie grać dopiero od grudnia.
Wyjechał pan z rodziną czy sam?
Z rodziną. Mieliśmy tam bardzo dobre warunki. Ale jak poszedłem grać w Bawarii, to nie miało to już sensu, chodziło przecież o dzieci, ich edukację. Tam zresztą grałem w trzeciej lidze, a to nie był ten sam poziom. Syn z córką wrócili z matką, ja niedługo po nich. Potem syn skończył szkołę hokejową w Sosnowcu, a w ’99 wyjechał do Stanów. Ja z kolei pracowałem już w szkole mistrzostwa sportowego, bo ona powstała w ’94 roku.
Sportowa emerytura to dla wielu sportowców trudny czas. Udało się panu odnaleźć w nowej rzeczywistości po zakończeniu kariery?
Ja w zasadzie na emeryturę sportową jeszcze nie odszedłem, bo pracuję w szkole mistrzostwa sportowego, jestem kierownikiem reprezentacji seniorów. Ale pewien żal po samej karierze zawodniczej oczywiście pozostaje. Na szczęście umiałem się przestawić na normalny tryb życia. Wiem, że niektórzy sportowcy nie dawali sobie rady z końcem kariery. Wielu skończyło tragicznie, popadali w alkoholizm. Też miałem momenty, gdy pozwalałem sobie na zbyt dużo, ale w pewnym momencie dałem sobie z tym spokój. Dzięki Bogu od 15–16 lat nie miałem alkoholu w ręku, trzymam się z dala od papierosów. Śmieję się, że dzisiaj mógłbym od nowa zacząć grać, bo prowadzę tak zdrowy tryb życia.
W reprezentacji nie gram już od 30 lat, ostatni raz wystąpiłem w Moskwie w ’86 roku. Ale mam to szczęście, że nadal jestem związany ze sportem, pracuję w szkole, przez wszystkie ostatnie lata miałem kontakt z kolejnymi reprezentacjami. Pewnie było w tym nieco szczęścia, bo akurat dostałem propozycję tej pracy i ją wykorzystałem.
A czy znajduje pan czas na aktywność dla przyjemności?
Od wielu lat z żoną jeździmy na urlopy na cały miesiąc. Chodzimy na długie spacery, po 10–12 kilometrów, dzień w dzień, za każdym razem gdzie indziej. Często jeździmy do Ustronia. Żona nie przepada za jazdą na rowerze, więc sporo chodzimy po górach.
Czy kiedy patrzy pan na rówieśników, którzy nie związali swojego życia ze sportem, to widzi pan różnicę w kondycji, w stanie zdrowia?
Myślę, że wiele zależy od genów. Ja nadal czuję się dość młodo. Ostatnio trochę się zaniedbałem, ale od czasu do czasu wychodzę na lód. Planuję znowu biegać, częściej jeździć na rowerze, żeby nie zdziadzieć zupełnie. Niestety część moich kolegów już nie żyje, a znam takich, którzy faktycznie wyglądają jak dziadkowie. Bo oczywiście geny genami, ale tryb życia ma wpływ na zdrowie. Ja bardzo dużo się ruszam, bo a to zgrupowania, a to szkoła. Mam co robić i dni mi uciekają.
Ale też jestem cukrzykiem, muszę być na diecie. Zresztą odżywianie w ogóle jest bardzo ważne. Swego czasu miałem nadwagę, ważyłem prawie sto kilo, później ją zrzuciłem. Dzisiaj ważę 78 do 80 kilo. Wyrzuciłem z jadłospisu pewne rzeczy i bardzo dobrze się czuję. Muszę jednak się pilnować, bo choć cukrzyca nie boli, to daje w kość. Jak wspomniałem wcześniej, wystrzegam się używek, nie palę od wielu lat, po alkohol w ogóle nie sięgam.
Andrzej Zabawa – urodził się 29 listopada 1955 w Krynicy. Hokeista, napastnik prawoskrzydłowy, 156-krotny reprezentant Polski i trzykrotny olimpijczyk (1976 r. – Innsbruck, 1980 – Lake Placid i 1984 – Sarajewo). Zawodnik klubów KTH Krynica (1972-1974), Unii Oświęcim (1974-1975), Baildon Katowice (1975-1978), Zagłębie Sosnowiec (1978-1986) oraz klubów niemieckich: SC Preussen Berlin (1986-1988), EF Pfronten (1988-1989), Passiasanbeg (1989-1991) i EHC Weiheim (1991-1993). Dla reprezentacji Polski zdobył łącznie 99 goli, co daje mu tytuł najlepszego strzelca w historii. Działacz sportowy, kierownik reprezentacji Polski seniorów oraz kierownik drużyny Szkoły Mistrzostwa Sportowego w Katowicach.