Jestem aktywnym oldbojem
Rozmowa z Janem Gmyrkiem
Jak dziś, gdy ma pan 66 lat, wygląda pańska codzienność?
Jeszcze do 1 stycznia byłem aktywny zawodowo. Pracowałem w firmie, która wykonywała wyposażenie do karetek Czerwonego Krzyża w Austrii. Mimo pracy ruch nie był mi obojętny, popołudnia lub wieczory poświęcałem na aktywność fizyczną.
Będąc na emeryturze, ma pan więcej czasu na ruch?
Tak, i jestem aktywnym oldbojem. Staram się, oczywiście na miarę swoich możliwości, nadal grać w piłkę ręczną. Ograniczam się do gry z seniorami, choć to jest szeroka grupa wiekowa – gram w lidze 35+, a więc najmłodsi gracze mają zaledwie 35 lat. Na pewno moja dzisiejsza gra nie może równać się tej przed laty, zdaję sobie z tego sprawę. Ale trzeba dbać o kondycję, staram się więc trenować raz czy dwa razy w tygodniu.
Nadal jest pan trenerem w Eggenburgu?
Przez cały okres pobytu w Eggenburgu, byłem trenerem seniorów. Później trenowałem równocześnie wszystkie roczniki. Obecnie w Eggenburgu nadal zajmuję się trenowaniem pierwszego zespołu, ale tym razem kobiet. Nie jestem pierwszym trenerem, tylko asystentem, a oprócz tego trenerem koordynatorem grup naborowych.
Z Austrią jest pan związany pół życia.
Można tak powiedzieć. Miałem 29 lat, kiedy wyjechałem. Obowiązywał wówczas przepis mówiący, że zawodnik musi mieć skończone 30 lat, by mógł wyjechać za granicę. Pozwolono mi na to, gdy miałem 29 lat, i wtedy wyjechałem do Austrii.
Dlaczego wybrał pan właśnie Austrię?
To wynikało po prostu z możliwości przedłużenia aktywności sportowej. Wtedy zawodników w wieku 29 czy 30 lat nie brano już pod uwagę, traktowano ich jako graczy wyeksploatowanych, niemających szans na grę z sukcesami. Wykorzystałem więc nadarzającą się okazję i wyjechałem do Eggenburga. Nigdy nie zdawałem sobie sprawy, że tak długo tam będę, zwłaszcza że mój pobyt za granicą musiał być rokrocznie potwierdzany zgodą polskich władz – każdego roku składałem podanie o przedłużenie pobytu. Początkowo mi to nie przeszkadzało, bo nie planowałem, że będę tak długo w Austrii. Ale gdy dzieci zaczęły dorastać, musieliśmy z żoną zdecydować, gdzie posłać je do szkoły. Gdybym od początku był pewien, że uzyskam zgodę na 7 lat pobytu – bo tyle czasu trwał mój pierwszy pobyt, od ’80 do ’87 roku – zdecydowalibyśmy się na edukację w Austrii. I to wcale nie musiałoby znaczyć, że chcę tam zostać na stałe, bo nigdy nie miałem zamiaru na zawsze opuszczać Polski.
Od blisko 40 lat żyje pan pomiędzy dwoma miejscami: Austrią i Krakowem.
Tak, chociaż w ’87 roku wróciłem na dłużej do Polski, nawet jeden sezon grałem w Hutniku, jeszcze wówczas krakowskim. Potem byłem trenerem przez 4 lata, zasiadałem w zarządzie klubu. A kolejny raz wyjechałem do Austrii w ’93 roku. I tak żyję do dnia dzisiejszego.
Czy dostrzega pan różnicę w aktywności fizycznej seniorów w Polsce i w Austrii? Czy za granicą ludzie po sześćdziesiątce inaczej traktują swoje zdrowie?
Trudno odpowiedzieć, dlatego że w obu krajach obracam się w nieco innych środowiskach. W Austrii jestem w kontakcie z osobami w moim wieku i widzę, że ci ludzie mają nieco więcej możliwości dbania o zdrowie. Więcej biegają, więcej jeżdżą na nartach. A w Polsce ograniczam kontakty głównie do znajomości halowych. Obecnie, jak wspomniałem, gram w piłkę ręczną z oldbojami i to środowisko mobilizuje mnie do aktywności. Dawniej grałem też w koszykówkę, w piłkę nożną, najchętniej to wszystko by się robiło…
Zaczynał pan od piłki nożnej. Dlaczego ostatecznie zdecydował się pan na szczypiorniaka?
To były początki piłki ręcznej w Polsce już na przyzwoitym poziomie. Wiadomo, piłka nożna pociąga każdego młodzieńca. Akurat mieszkałem niedaleko boiska Wisły, więc miałem przyjemność tam trenować. Ale zdecydowałem się na piłkę ręczną za sprawą moich nauczycieli. Trener Boguchwał Fulara i jeszcze inni z tamtych czasów – wówczas studenci, a później trenerzy – zaszczepili we mnie chęć do rozgrywek międzyszkolnych. Trener Fulara wręczał nam nawet bilety na swoje mecze, bo grał wtenczas w AZS-ie krakowskim. Chodziliśmy i oglądaliśmy z trybun naszego trenera, a później miałem nawet przyjemność razem z nim występować w AZS-ie.
Powołanie do reprezentacji Polski było dużym przeżyciem dla 19-latka?
Nie ukrywam, że powołanie do kadry było dla mnie dużym zaskoczeniem. Wcześniej, jeszcze jako junior, zostałem powołany do kadry Krakowa i to też była dla mnie nobilitacja, pewien awans sportowy. Nie dało się wtenczas uprawiać jednocześnie piłki nożnej i piłki ręcznej, ale skoro zostałem reprezentantem kadry Krakowa w piłce ręcznej, to stwierdziłem, że pójdę w tym kierunku. Na piłkę nożną nie było już czasu i nie miałem z nią więcej do czynienia. Gdy później startowaliśmy jako juniorzy na mistrzostwach, wychwycili mnie obserwatorzy i jako jeden z niewielu miałem szczęście trafić do kadry. A później trzymałem się jej rękami, nogami i zębami, żeby mieć jak najlepsze rezultaty i po prostu wykorzystać szansę.
Był pan bardzo chwalonym zawodnikiem. Mówiono, że ma pan oczy dookoła głowy i świetnie koordynuje pracę zespołu. Z czego to wynikało?
W moich czasach, od juniora aż do seniora, w drużynie musiał być zawodnik, który pełnił funkcję łącznika między trenerem a zespołem, czyli tak zwany rozgrywający. Wiedział, co sam ma robić, ale pewne rzeczy starał się przypominać całemu zespołowi, tak by jak najlepiej wykorzystać potencjał drużyny. Poza tym nie byłem wysokiego wzrostu, więc wykorzystywałem zespołowość. Musiałem tak rozegrać akcję, żeby inni obrońcy zajęli się pozostałymi zawodnikami, którzy strzelają bramki, dzięki czemu ja ze swoimi hopsami lajkonika – tak mówiono na moje zwody – mogłem lepiej współpracować z zespołem. Na pewno dużo mi pomogło w kierowaniu grą drużyny to, że próbowałem sił na różnych pozycjach – zacząłem do stania na bramce, grałem na kole, wreszcie na środku rozegrania. Gra na kole bardzo mi pomogła. Dzięki temu wiedziałem później, jak to wykorzystać i jak prowadzić grę zespołową z kołem.
10. miejsce w Monachium
Jan Wojciech Gmyrek grał w reprezentacji Polski podczas Igrzysk Olimpijskich w Monachium w 1972 roku. W eliminacjach, w których zmierzyły się 4 drużyny, Polska zremisowała ze Szwecją 13:13 (Gmyrek rzucił 3 bramki), wygrała z Danią 11:8 (Gmyrek rzucił 2 bramki) i przegrała z ZSRR 11:17 (2 bramki). Zajęła tym samym 3 miejsce w grupie. W spotkaniu o miejsca od 9 do 12 polska drużyna pokonała Islandię 20:17, a w meczu o miejsca 9-10 przegrała z Norwegią 20:23, zajmując ostatecznie 10. miejsce.
– Wtedy po raz pierwszy wprowadzono piłkę ręczną na igrzyska olimpijskie. Walczyliśmy, żeby dostać się do tej pierwszej dziesiątki. Trzeba było ostro, twardo grać, żeby cokolwiek osiągnąć. To kontaktowy sport – wspominał w wywiadzie dla Instytutu Łukasiewicza Jan Gmyrek.
Miał pan 21 lat, kiedy po raz pierwszy pojechał pan na igrzyska. Była szansa na medalową pozycję Polski w Monachium w ’72 roku, ale ostatecznie zajęliście 10. miejsce.
Była szansa, aleśmy przegrali w grupie bardzo ważny mecz i to nas odsunęło od dalszej gry. Większość składu z Monachium pojechała 4 lata później do Montrealu, mieliśmy już większe doświadczenie. Skład uzupełnili jedynie młodsi zawodnicy. Przez tych prawie 10 lat wykorzystałem możliwie najlepiej to, co byłem w stanie zrobić w drużynie. Zresztą było bardzo blisko, żebyśmy zakwalifikowali się również do Moskwy.
A czy wyjeżdżał pan z Monachium ze złością i postanowieniem, że za 4 lata musi się udać? Czy w drużynie panowało takie przekonanie, że na kolejnych igrzyskach trzeba sięgnąć po wyższe trofea?
Monachium to było bardzo duże przeżycie. Po raz pierwszy byłem na olimpiadzie, więc ambicja sportowa sprawiała, że chciało się to powtórzyć za 4 lata. Oczywiście w międzyczasie były mistrzostwa świata, mistrzostwa Europy i inne turnieje. Zdawaliśmy sobie sprawę z naszej wartości i widzieliśmy, że dzięki ciężkiej pracy poziom naszej piłki ręcznej jest coraz lepszy. Wykorzystaliśmy to i w Montrealu w ’76 zajęliśmy trzecie miejsce.
Wygraliście z Niemcami.
Tak, i to po dogrywce, żeby było ciekawiej.
Zdobył pan w tym meczu dwie bramki.
Chyba tak. Już dziś nie pamiętam dokładnie.
A czy nie jest tak, że mecz, w którym zdobywa się brąz olimpijski, pamięta się w każdym szczególe do końca życia?
Oczywiście, że tak. Ale nie mniej ważne były mecze eliminacyjne, bo one wpłynęły na to, że w drużynie zapanowała odpowiednio atmosfera. Na początku turnieju ciężko przewidzieć, jak się on potoczy. Ale mieliśmy szczęście – wygrany mecz z Węgrami prawie że na styku i później półfinał z RFN. To dla nas był tak samo ciężki przeciwnik, zdawaliśmy sobie sprawę z wartości niemieckiej drużyny. Ale mieliśmy tę przewagę, że w okresach przygotowawczych przed olimpiadą często korzystaliśmy z niemieckich hal i obozów. To na pewno wpłynęło na te decydujące sekundy meczu, które pozwoliły doprowadzić do dogrywki, a sama dogrywka była już lżejsza. Bo jeśli w trakcie dogrywki trwającej dwa razy pięć minut osiągnie się przewagę dwubramkową, to ciężko drugiej stronie odrobić taką stratę.
Sukces w Montrealu
Polska drużyna w grupie eliminacyjnej (5 drużyn) pokonała Węgry 18:16 (Gmyrek rzucił 1 bramkę), Czechosłowację 21:18 (5 bramek) i USA 26:20 (5 bramek) oraz przegrała z Rumunią 15:17 (2 bramki), zajmując w grupie 2 miejsce. W rozgrywkach tej grupy brała jeszcze udział początkowo Tunezja, która po porażce z Polską 12:26 zbojkotowała igrzyska, wycofała się z turnieju i nie została sklasyfikowana). W meczu o miejsca 3-4 Polacy zwyciężyli z RFN 21:18 po dogrywce, zdobywając brązowy medal.
– Wydawało nam się, że jesteśmy mocarzami. Niesamowita sprawa. Emocje ogromne, a potem… stojąc na podium wręczenie medali. Może jestem starej daty, ale ten moment wywarł na nas wtedy ogromne wrażenie. Wilgotne oczy były, a jakże – mówił Jan Gmyrek.
Minęło od tego czasu 41 lat. Jak pan radzi sobie z świadomością, że nie jest pan już 21-latkiem, tylko ma pan 66 lat? Czy szybko minął ten czas?
Bardzo szybko, a im człowiek starszy, tym szybciej czas leci. Wiadomo, że dziś nie mam już takiej swobody ruchu jak w młodości. Trudniej przyjmować dolne piłki, szybkość i wytrzymałość też już nie takie jak dawniej, pewnych rzeczy się nie przeskoczy. Ale wszystkie te sukcesy mobilizują mnie, żeby coś robić mimo zakończenia kariery. Nie porzucam więc piłki ręcznej, bo daje ona duże możliwości. Oprócz pucharów organizowane są nawet mistrzostwa Europy oldbojów i to też jest motywacja, żeby być aktywnym przez cały sezon, tak by móc wziąć udział we wszystkich imprezach. W Krakowie na przykład rokrocznie rozgrywamy turniej – memoriał naszego przyjaciela Alfreda Kałuzińskiego. W tym roku mija 20 lat od jego śmierci. To kolejna motywacja, żeby troszeczkę potrenować. Oczywiście najwięcej gramy w okresie letnim, bo wtedy są najlepsze warunki, ale rozgrywamy również mecze halowe, jak choćby w naszej lidze halowej w Austrii. Aktywność nie tylko pozwala mi pograć dla przyjemności, ale też zmusza do tego, żeby zadbać o zdrowie.
Zauważa pan aktywność fizyczną u rówieśników, którzy nie mają za sobą doświadczeń zawodniczych? Część osób starszych uważa na przykład, że lepiej nie prowokować losu, bo nadmiar ruchu może zaszkodzić.
To zależy od zdrowia, od możliwości organizmu. Znam wiele osób, które chętnie by coś porobiły, ale nie mogą, bo na przykład kolano boli. Są jednak prostsze formy ruchu, można wziąć udział choćby w samej rozgrzewce. Nie trzeba też rozgrzewać wszystkich partii ciała. Jeśli boli kolano, to można zadbać o ręce, o tułów. Można troszeczkę porzucać, popoddawać piłkę – to też jest rodzaj treningu. Wszystko w zależności od możliwości, bo przecież są i takie sytuacje, że ból chwyta nagle w trakcie meczu. To bierze się z niewytrenowania organizmu, z nadmiaru chęci. Każdy, gdy wychodzi na boisko, chce zagrać jak najlepiej, ale niestety czas robi swoje.
Czyli pańskie rady dla pana rówieśników byłyby takie: „Mierz siły na zamiary, ale nie ustawaj w jakiejkolwiek aktywności”?
Właśnie tak. Gdyby cofnąć czas, ponownie zdecydowałbym się na piłkę ręczną, bo nie narzekam zbytnio na zdrowie. Ale jeśli komuś doskwiera ból, to doskonale sprawdzi się basen. Sam przeszedłem operację bioder i w trakcie rehabilitacji chodziłem właśnie na basen, co mi bardzo pomogło.
Bo jest to ruch w odciążeniu.
Dokładnie. Ćwiczenia w wodzie to bardzo fajna i przyjemna sprawa. Woda pomaga w przywróceniu sprawności, a wszystkie ćwiczenia wykonywane w wodzie całkiem różnią się od tradycyjnych, wykonywanych na siłowni z ciężarami i tak dalej.
Jeden z kolegów, który coraz rzadziej pojawia się na naszych treningach, za namową żony przerzucił się na tańce. Teraz jest moda na tańce towarzyskie, a to również wspaniały rodzaj ruchu. A jaka żona zadowolona! Ona też chodziła do nas na treningi, ale nigdy wcześniej nie miała do czynienia z piłką ręczną.
Widzi pan różnice w samopoczuciu i w zdrowiu między pana rówieśnikami, którzy uprawiają aktywność fizyczną, a tymi, którzy są bierni?
Oczywiście, że tak. Mam wielu młodszych kolegów, którzy czasami przez przypadek pojawią się na naszych treningach, i od razu widać, jak wielkie kłopoty sprawia im gra. Już wysiada, już nie może… Potem wzbraniają się przed treningami, bo wiedzą, że nie dadzą rady. Ale to wynika właśnie z tego, że za szybko odpuszczają. Przecież tu chodzi o zdrowie!
Jan Wojciech Gmyrek – urodzony 2 marca 1951 w Krakowie. Piłkarz ręczny, trener i działacz sportowy. W latach 1964-1969 grał w AZS Kraków. Potem trafił do Stali Mielec (był tam do 1976 roku). W 1972 r. po raz pierwszy wziął udział w igrzyskach olimpijskich, Polska zajęła wówczas 10. miejsce. Cztery lata później jego drużyna zdobyła na olimpiadzie w Montrealu brązowy medal. Był jednym z czołowych rozgrywających w piłce ręcznej na świecie. Dwukrotnie brał udział w rozgrywkach mistrzostw świata (1974 r. w NRD, gdzie razem z drużyną zajął IV miejsce, 1978 r. w Danii – VI miejsce). Z reprezentacją Polski rozegrał 180 spotkań, a z Hutnikiem Kraków zdobywał Puchar Polski (1978 r.) i dwa razy tytuły mistrza Polski (1979 i 1980 r.). Za swoje osiągnięcia został odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi.