Dla zawodnika usłyszeć tuż przed startem, że ktoś liczy na sukces, to ogromna presja
Rozmowa z Tomaszem Kucharskim, wioślarzem, dwukrotnym mistrzem olimpijskim z Sydney i z Aten, dwukrotnym mistrzem świata
Złoto olimpijskie dwukrotnie zdobyli razem zawodnicy, których – jak sami mówią – „różniło wszystko”. Jak z perspektywy wielu lat po zakończeniu kariery opisałby pan te różnice między sobą a Robertem Syczem?
Na początku, kiedy rozpoczęliśmy współpracę, różniło nas faktycznie wszystko: od sposobu spędzania wolnego czasu, przez rodzaj słuchanej muzyki, po niektóre sprawy związane z samym funkcjonowaniem na obozach. To były dwa różne światy. Ale okazało się, że potrafimy się dogadać, że dla nas obu cel jest tak ważny, że umiemy odkładać swoje potrzeby na bok, żeby go realizować. Chociaż nie zawsze.
A w jakich sytuacjach nie umieliście tego robić?
Ożeniłem się jako pierwszy, w 1997 r., i czasami trudno mi było wytrzymać kilka tygodni na obozie, zwłaszcza za granicą. Kiedy wracaliśmy już do Polski i lądowaliśmy w Wałczu, tylko 100 kilometrów od Gorzowa, gdzie mieszkam, jeździłem dwa czy trzy razy w tygodniu nocować do domu. Robert na początku to rozumiał, potem tolerował, a w końcu przyznał, że te moje wyjazdy są dla niego trudne.
Robił panu wówczas wyrzuty, mówił: „Tomek, żona jest mniej ważna niż nasz cel”?
Nie, ale powtarzał: „Nie będziesz przygotowany, nie odpoczniesz tak, jak powinieneś”. To oczywiście istotne, jednak ja zawsze odpowiadałem, że nawet jeśli będę zregenerowany i teoretycznie w najlepszej formie fizycznej, ale psychicznie będę leżał, to i tak nic nie zdziałamy.
A później Robert Sycz się ożenił i zrozumiał, w czym rzecz.
Tak. I wtedy też zdarzało mu się wyjeżdżać, chociaż trochę dalej, bo do Bydgoszczy. Ogólnie bywało różnie, nie zawsze różowo, czasami się na siebie denerwowaliśmy, ale nigdy nie stawialiśmy spraw na ostrzu noża. Czuliśmy również ciężar pierwszego złotego medalu w historii polskich wioseł, który zdobyliśmy w 1997 r. na mistrzostwach świata. Potem przyszedł medal olimpijski i było podobnie: z jednej strony oczywiście satysfakcja, że osiągnęliśmy coś niesamowitego, wyjątkowego dla każdego sportowca, spełniliśmy marzenie, i pchało nas to do przodu. A z drugiej oczekiwania – kolejnych sukcesów, medali, szczególnie tych złotych.
Czas od 1997 r., z wyłączeniem ’99, to ciąg waszych sukcesów: dwa złota i trzy srebra na mistrzostwach świata, dwa złota na igrzyskach…
To prawda. Sukcesy były czy to na pucharach świata, czy na mistrzostwach świata. Ale to igrzyska wieńczyły całą pracę i przygotowania.
Kryzys duetu
W 1999 r. osada Robert Sycz–Tomasz Kucharski przechodziła poważny kryzys, którego podłożem była w dużej mierze konieczność zbijania wagi. Na mistrzostwach świata w kanadyjskim St. Catharines Polacy polegli z kretesem. Mocno przeżyli to niepowodzenie, a Tomasz Kucharski nosił się na-wet z zamiarem zakończenia kariery sportowej. Po namowach żony, trenera Jerzego Brońca i działaczy postanowił jednak wznowić treningi. Kluby, które reprezentowali zawodnicy – Bydgostia Bydgoszcz i AZS AWF Gorzów Wielkopolski – uzgodniły, że wioślarze mogą trenować razem.
Z uwagi na nieudany start w światowym czempionacie w 2000 r. duet Sycz–Kucharski musiał walczyć o kwalifikację na igrzyska olimpijskie w Sydney. Problemy z utrzymaniem odpowiedniej wagi spowodowały, że nie został dopuszczony do zawodów kwalifikacyjnych. Awans na igrzyska olimpijskie wywalczył dopiero na dwa miesiące przed zmaganiami w Australii, w regatach „ostatniej szansy” w Lucernie. Dzięki niebywałej determinacji, ogromnej woli walki i morderczym treningom Robert Sycz i Tomasz Kucharski zdołali wrócić na najwyższy światowy poziom i w Sydney osiągnęli swój życiowy sukces.
Ale pańska wcześniejsza sportowa droga była dość kręta. Po tym, jak w 1996 r. trener kadry nie zabrał czwórki na igrzyska, zdecydował pan, że zrezygnuje z wyczynowego uprawiania sportu.
Przez cały rok jeździliśmy na zgrupowania, pływaliśmy, byliśmy w czołówce w finałach B, czyli w walce o miejsca od 7. do 12. Mieściliśmy się w startach i wydawało nam się, że mamy szansę coś osiągnąć. Potem w kwalifikacjach do mistrzostw świata nas nie wystawiono, pojechały inne osoby, których wyniki sportowe pozostawiały dużo do życzenia. Zresztą kluby chciały same sfinansować nasz przejazd i start na tej imprezie. Nie udało się. Ale może na szczęście, bo pewnie wtedy nasze losy potoczyłyby się inaczej.
To wówczas powiedział pan: „Dam sobie spokój z wyczynowym sportem”. I został barmanem w klubie studenckim.
Tak, pracowałem od 20.00 do 2.00 czy 4.00, w zależności od potrzeb, przez prawie pół roku.
Jak wspomina pan niespodziewany i, jak się miało okazać, ogromnie ważny zwrot w pańskim życiu: wejście do osady z Syczem?
Wtedy już było wiadomo, że czwórka podwójna, do której należałem, to tylko etap przejściowy, służący poszukiwaniu partnera dla Roberta. Moja waga – bo podobnie jak on musiałem zbijać do wagi lekkiej, nie miałem jej naturalnej – nie dawała mi szansy na to, żeby być branym pod uwagę w pierwszej kolejności. Trener wybrał Tomka Fiłkę i to z nim Robert startował w pucharze świata w Paryżu w 1997 r. Jeżeli dobrze pamiętam, dotarli do finału. Śledząc relację, myślałem sobie, że chyba już po wszystkim. Ale zaproponowano mi wyjazd w roli rezerwowego na obóz przed pucharem świata w Lucernie. Trener Jurek Broniec mnie namówił, mówiąc: „Jedź, i tak będziesz później startował w mistrzostwach Polski”. No i na moje szczęście w weekend, kiedy odbywały się przejazdy i testy, Tomek Fiłka był świadkiem na ślubie swojego przyjaciela i w dniach przejazdów testowych nie było go na obozie. Jako rezerwowy miałem popłynąć z Robertem. Poustawialiśmy łódkę, poszliśmy na wodę. Po pierwszym przejeździe usłyszałem siarczyste przekleństwo Roberta i pytanie trenera, czy pojadę tak drugi raz. Pomyślałem sobie wtedy, że poszło po prostu słabo.
Czyli nie miał pan świadomości, że osiągnęliście świetny czas?
Dopiero po drugim przejeździe Robert powiedział mi, że nie uwierzyli – ani on, ani Jurek Broniec – w to, co pokazywały im stoper i urządzenie mierzące prędkość łodzi. To właśnie te przejazdy w niedzielę były przełomowe. Kiedy Tomek Fiłka wrócił, jeździliśmy na zmianę. Okazało się, że ze mną Robert płynie szybciej.
I tak narodził się duet Sycz–Kucharski. Zadecydował po trosze przypadek, czyli nieobecność Fiłki. Ale duże znaczenie miała także praca związana ze zbijaniem wagi, musiał ją pan wykonać w bardzo krótkim czasie. Suma waszych wag nie mogła wynosić więcej niż 140 kilogramów, tymczasem pan jest wysokim zawodnikiem, Sycz też, dlatego ta waga, po 70 kilogramów na głowę, była wyzwaniem.
Rzeczywiście, nie mieliśmy naturalnej tej wagi. Do tego Robert jakby co roku narastał i ze startu na start było coraz trudniej. Poza tym na pewno w wioślarstwie jest trochę trudniej niż na przykład w sportach walki, bo my musimy trzymać wagę przez całą imprezę i ważyć się przed każdym startem.
Czyli takie zbijanie wagi, jakie stosują bokserzy, nie zdaje egzaminu?
Krótkotrwale zdaje. Jednak z naszymi startami też bywało różnie: zdarzało nam się, że startowaliśmy w otwartej wadze w dwójce podwójnej, a dopiero na ostatnim pucharze świata albo w ogóle dopiero na mistrzostwach świata przenosiliśmy się do naszej konkurencji. To wszystko było związane właśnie z fizjologią, bo zbijanie wagi to oszukiwanie organizmu.
Czy to znaczy, że przez tych siedem intensywnych lat był pan nieustannie głodny?
To przedziwne, ale głodnym jest się tak naprawdę może przez pierwszy tydzień. Potem, jak już organizm przyzwyczai się do rygoru, na stole może stać wszystko, człowiek funkcjonuje normalnie. Kiedy po igrzyskach w Atenach ambasada zaprosiła nas na kolację, Telewizja Polska wpadła na pomysł, żeby nagrać nas, jak właśnie po długim czasie niejedzenia nakładamy sobie wszystko na talerze. Byli zdziwieni, kiedy powiedzieliśmy, że nie jesteśmy w stanie tego zjeść, nie ma takiej możliwości.
Jak teraz, z perspektywy człowieka z dużym doświadczeniem życiowym, myśli pan o latach współpracy z Robertem Syczem?
To było przede wszystkim ogromne, hartujące charakter wyzwanie. Ale też przyjaźń, na koniec szorstka, która wniosła dużo w moje życie. Dzisiaj bardzo dobrze wspominam ten czas i cieszę się, że mogłem przeżyć coś takiego jako w miarę młody człowiek. Później mi to pomagało w życiu.
Miał pan specyficzną relację nie tylko z partnerem z osady, lecz także z trenerem kadry. Wasze stosunki układały się różnie i chyba rozstaliście się bez specjalnego sentymentu?
Wydaje mi się, że wyszedłem z tej sytuacji z twarzą. Oficjalnie zakończyłem karierę w 2008 r. i rok później, na mistrzostwach świata w Poznaniu, oficjalnie podziękowałem związkowi i trenerowi Jurkowi Brońcowi. Bo najważniejsze jest to, że właśnie on doprowadził mnie do sukcesu. Trenerzy potrafią prowadzić zawodników na wiele różnych sposobów. Część dopinguje się pozytywnie, wspierając, a mnie – takie miałem wrażenie – trener próbował motywować „negatywnie”, tak że musiałem znaleźć w sobie siłę, by mu udowodnić, że dam radę. W czasie, kiedy trenowaliśmy, czasami czułem żal, rozgoryczenie, może nawet miałem poczucie nierównego traktowania, ale z perspektywy czasu, po tym, jak sam pracowałem jako trener, wiem, że trener musi poszukiwać, a im większa jest załoga, tym więcej trzeba mieć sposobów na to, żeby mobilizować zawodników do pracy, do wysiłku. I dzisiaj nie mam żadnych pretensji. Cieszę się, że Jurek Broniec znalazł sposób, żeby mnie zmotywować, bo dzięki temu osiągnąłem sukces i czuję się sportowo spełniony.
Trudno, by było inaczej w przypadku dwukrotnego mistrza olimpijskiego. Przejdźmy do olimpiady w Sydney w 2000 r. Przyznał pan kiedyś, że choć sceptycznie myślał pan o pomocy psychologa przed zawodami, to później docenił pan uzyskane wsparcie. Czyli „doregulowanie mentalne” było panu potrzebne i, jak rozumiem, przyczyniło się do sukcesu?
Z doktorem Markiem Graczykiem współpracowaliśmy już przed Sydney i odbierałem tę współpracę w stylu: dobrze, coś tam robimy, czegoś nas to uczy – ale tak naprawdę wierzyłem wyłącznie w trening, w to, że nie potrzeba nic poza wysoką formą. Tak było do pierwszego startu na igrzyskach, kiedy wygraliśmy przedbieg z bardzo dobrym czasem. Dzięki temu uzyskaliśmy trzy dni przerwy w startach. W kawiarence internetowej w wiosce olimpijskiej zacząłem przeglądać, co piszą na nasz temat w Polsce, i spadła na mnie jak lawina świadomość, że właściwie wszyscy przypomnieli sobie teraz nasze medale z lat ’97 i ’98 i oczekują złota. Najpierw pomyślałem: „Gdyby się nie udało, to rodzinie byłoby smutno”. Jednak potem te myśli zaczęły obejmować coraz większy krąg osób. I po prostu wpadłem w taką „galaretę”: kiedy nie trenowałem ani nie czytałem książki, od razu to do mnie wracało, cały się trząsłem w środku, byłem w ogromnym stresie, nie mogłem spać. No to musiałem przeprosić się z doktorem Graczykiem, wylądować na podgrzewanym materacu, z okularami i słuchawkami, porozmawiać. On powiedział mi jedno: „Po co ty sobie wyobrażasz, co będzie? Myśl o tym, że tyle lat wiosłowałeś, tyle milionów ruchów wykonałeś i robisz to perfekcyjnie. Najważniejsze jest tu i teraz, nie myśl o całej reszcie”. Wtedy wróciło do mnie to, co powinno być w trakcie startów na najwyższym poziomie: spokój i wiara we własne możliwości.
Warto też dodać, że Jerzy Broniec odizolował panów od delegacji Polskiego Komitetu Olimpijskiego, która chciała was wesprzeć przed startem.
Ten ruch trenera był genialną taktyczną zagrywką. Taka delegacja przyjeżdża i w najlepszej wierze mówi, że trzyma za nas kciuki, a dla zawodnika usłyszeć tuż przed startem, że ktoś liczy na sukces, to ogromna presja. Tymczasem trener pokierował gdzieś tych wszystkich oficjeli, dając nam, zawodnikom, spokojny oddech, bez bagażu oczekiwań. Weszliśmy bokiem na pomost i właściwie tylko z daleka widzieliśmy, jak nam pomachali, to wszystko.
Pan, dwukrotny mistrz olimpijski, z ogromną estymą wypowiada się o Kajetanie Broniewskim, trzykrotnym uczestniku igrzysk i brązowym medaliście. Kim on jest w pańskim życiu?
To postać, na której się wzorowałem jako sportowiec. Wyżej od niego był jedynie Steve Redgrave, który na moich pierwszych igrzyskach zdobywał piąty olimpijski medal. Kajetan to druga po nim osoba, do tego poznałem go osobiście. Pierwszy raz miałem okazję zobaczyć go w 1989 r. jako młody chłopaczek. Przyjechałem wtedy do Wałcza, wracając z regat z Bydgoszczy, by zabrać sprzęt innych zawodników do Gorzowa, i widziałem, jak Kajetan ustawia swoją jedynkę, rozmawia z trenerem. A potem przyszedł do nas, takich młodziutkich adeptów wioślarstwa, i opowiadał, jak startuje się w pucharach świata. Słuchałem z rozdziawioną buzią. Później – pamiętam to do dziś – oglądałem z wypiekami na twarzy igrzyska w Barcelonie, gdzie przez skos toru właściwie nic nie było widać. Komentator mówił, że Broniewski chyba przegrywa, i nagle na ostatnich metrach Kajetan rzutem na taśmę – tak się przynajmniej wydawało, bo znajdował się na tym torze najbliżej kamery – zdobył brąz. Dla mnie było coś nobilitującego w tym, że miałem okazję zobaczyć tego człowieka z bliska parę lat wcześniej. Widywałem go też oczywiście później, był asystentem trenera Jurka Brońca, kiedy pływaliśmy w czwórce, jeździł z nami na obozy do Bydgoszczy czy do Zakopanego, pracował również w Polskim Związku Towarzystw Wioślarskich. Przewijał się przez moją karierę sportową, ale to właśnie pierwsze spotkanie, kiedy jako bardzo przyjazny, utytułowany zawodnik przemawiał do nas, młodziaków, zostało mi w pamięci. Niesamowity człowiek i dla mnie ikona sportu.
To piękne, że pan tak o nim mówi. Przykład Kajetana Broniewskiego, tytana pracy, pięknie czytającego wodę, pokazuje też, jaką rolę w sporcie odgrywa coś, na co nie mamy wpływu. Bo przecież Broniewski był równorzędnym rywalem Thomasa Langego, a to on zdobył później dwukrotnie tytuł mistrza olimpijskiego. Z drugiej strony gdyby nie zbieg korzystnych okoliczności, być może pańska kariera zakończyłaby się po tym przełomowym, niedobrym dla pana roku 1996 i nie mielibyśmy dwukrotnego mistrza olimpijskiego Tomasza Kucharskiego. Czy uważa pan, że szczęście ma duże znaczenie w życiu sportowca?
Tak. Nasz olimpijski opiekun duchowy mówił, że w Sydney musiała nad nami czuwać Opatrzność. Najpierw miałem zapalenie paliczka i byłem cięty „na żywca”, bo w okresie tuż przed startem nie mogłem dostać znieczulenia ani mocniejszych leków. Zagoiło się. Kiedy jechaliśmy na półfinały, kierowca autobusu chciał zawracać, bo nie znał trasy, i cudem dotarliśmy na czas. Do tego tuż przed finałem, płynąc na start, w ostatniej chwili wyhamowaliśmy, a stermotorzysta na motorówce z sędzią minął nas dosłownie o parę centymetrów od dziobu. Gdyby trafił w naszą łódkę, prawdopodobnie nie mielibyśmy szansy na to, żeby osiągnąć dobry wynik na innej, rezerwowej. Tych zbiegów okoliczności było mnóstwo wtedy. Nieważne, czy nazwiemy to Opatrznością, czy łutem szczęścia – to istotne w sporcie i czasami decyduje o tym, czy jest się na podium, czy niestety już poza nim.
Często także łut szczęścia czy działanie Opatrzności decyduje o tym, co dzieje się ze sportowcami po zakończeniu kariery sportowej. I tu znowu można powiedzieć, że szczęście panu dopisało: spróbował pan kariery politycznej jako poseł, kierował pan również różnymi instytucjami sportowymi.
Sport tkwi we mnie tak mocno, że nie wyobrażam sobie innej pracy niż ta blisko niego. Po zakończeniu mojej przygody zawodowej ze sportem władze Gorzowa zadbały o to, żebym jako dwukrotny mistrz olimpijski został z otwartymi rękoma przyjęty do szkoły mistrzostwa sportowego jako trener. Jednocześnie prezydent miasta zaoferował mi pracę doradcy ds. sportu, na co chętnie przystałem, a po dwóch latach zaproponował mi start w konkursie na dyrektora Wydziału Sportu Urzędu Miejskiego w Gorzowie, ponieważ mój poprzednik odchodził na emeryturę.
To, że wcześniej zostałem doradcą, czytałem dokumenty, które przewijały się przez wydział, tworzyłem koncepcje dla sportu w Gorzowie, było świetnym przygotowaniem do tego stanowiska. I trochę też chyba sprytnym zagraniem pana prezydenta – może szukał właśnie kogoś, kto nie jest bezpośrednio powiązany z innymi klubami i wniesie nowe spojrzenie, ale także zna sport od środka? Faktycznie, bardzo mi się to wtedy przydało.
Obecnie pracuje pan jako dyrektor Zespołu Szkół Mistrzostwa Sportowego w Gorzowie Wielkopolskim. Jak wygląda praca z młodymi ludźmi, którzy zaczynają swoją drogę w sporcie? Jakie znaczenie ma dla nich to, że ich dyrektorem jest dwukrotny złoty medalista olimpijski?
Z docierających do mnie informacji wynika, że to taka wartość dodana dla szkoły: dyrektor, który też uczył się jako wyczynowy sportowiec i wie, jak ważni są nauczyciele czy wychowawcy rozumiejący istotę pracy treningowej wykonanej w ciągu tygodnia, ale jednocześnie mający świadomość, że trzeba wymagać, bo w tym sporcie szpica jest bardzo wąska. Mnóstwo młodzieży uczącej się w szkołach podstawowych czy średnich trenuje, a im wyżej, tym trudniej, dużo ludzi po drodze odpada. Ci, którzy przejdą szkołę podstawową i średnią, umiejętnie łącząc naukę ze sportem, świetnie sobie później radzą. Niekoniecznie zostają medalistami czy kadrowiczami, lecz czerpią mnóstwo ze sportu. Dlatego w kontaktach z nauczycielami cały czas podkreślam, jak istotne jest to, żeby nie iść w skrajności – albo w ogóle nie wymagać, albo wymagać strasznie dużo od ludzi, którzy chcąc osiągnąć sukces, wstają już o 5.00–5.30, żeby zdążyć na poranny trening, a wracają często po 17.00–18.00. To ogromna praca, ogromne wyzwanie. Nauczyciele szanujący uczniów mają ich szacunek. Widać, którzy sobie radzą i jak dużo pracy każdej ze stron potrzeba, żeby szkoła dobrze funkcjonowała. Będąc wyłącznie trenerem, nie zdawałem sobie z tego sprawy.
Droga do sukcesu
Tomasz Kucharski już jako dziecko interesował się sportem. Do pójścia na zajęcia sekcji wioślarskiej AZS AWF Gorzów Wielkopolski namówił go nauczyciel wychowania fizycznego i wychowawca ze szkoły podstawowej – Stanisław Wojciechowicz. Ponieważ 11-latek był najniższy z nowo przybyłych chłopców, na początku zaproponowano mu rolę sternika w czwórce.
Jego pierwszym trenerem był Marek Kowalski. Później wioślarz trafił pod opiekę Mariana Henniga. Trenował sumiennie, mogąc się pochwalić stuprocentową frekwencją na zajęciach. Pierwsze sukcesy odniósł pod koniec lat 80., zostając najpierw wicemistrzem (1988 r. w dwójce podwójnej), a następnie mistrzem Polski młodzików (1989 r. w jedynce).
A jak dziś wygląda pańska codzienność?
Zdarza się, że przyjeżdżam na treningi uczniów, żeby je nadzorować. Jednak często zostaję długo w szkole, żeby porozmawiać z rodzicami o tym, co się dzieje. Rodzice są bardzo ważnym elementem w szkoleniu sportowym, nie tylko dlatego, że w obecnym czasie finansowanie sportu w dużej części pozostaje po ich stronie. Przede wszystkim są wsparciem dla zawodników, kiedy przychodzi zwątpienie, bo ogromna praca nie zawsze od razu przekłada się na wynik. Część zawodników, którzy mają potencjał i umiejętności, przechodzi w swoim okresie rozwojowym taki moment, że wynik finalny testów, sprawdzianów czy startów jest gorszy niż oczekiwany. Często wtedy chcą zrezygnować. To właśnie rola rodziców, by ich przekonać, żeby zostali w sporcie, że sukces przychodzi z czasem. Mówię im wówczas, ile lat ja na to poświęciłem: zacząłem jako młody chłopak w 1985 r., a mój pierwszy start z sukcesem przyszedł w ’97. Czasami trzeba długo poczekać – i na start, i na sukces.
Tomasz Kucharski
Urodził się 16 lutego 1974 r. w Gorzowie Wielkopolskim. Wioślarz, od 1987 r. reprezentant AZS AWF Gorzów Wielkopolski. Od 1997 r. tworzył duet z Robertem Syczem, z którym w kategorii dwójka podwójna wagi lekkiej wywalczył dwa złote medale olimpijskie w Sydney (2000) i Atenach (2004). W kategorii dwójka podwójna na mistrzostwach świata zdobył dwa złote medale w Aiguebelette (1997) i Kolonii (1998) oraz trzy srebrne w Lucernie (2001), Sewilli (2002) i Mediolanie (2003). W konkurencji czwórka podwójna wagi lekkiej wygrał puchar świata w Monachium w 1997 r. Na Olimpiadzie Krajów Nadbałtyckich 1997 zajął 1. miejsce (dwójka podwójna) oraz 3. miejsce (jedynka). Odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski i Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.