Całe moje życie to sport
Rozmowa z Edwardem Czernikiem
Umówienie się z panem na wywiad nie jest łatwe. To dlatego, że wciąż jest pan bardzo aktywny?
Trochę brakuje mi czasu. Ciągle jestem społecznym trenerem grupy skoczków, którzy mają duże szanse na mistrzostwa Polski juniorów i juniorów młodszych. Poza tym ostatnio nieco zaniemogłem zdrowotnie, ale dochodzę już do siebie.
Ci, którzy pana znają, mówią: trener po przejściach.
Uważam, że za wcześnie się urodziłem. To, co teraz jest zapewniane sportowcom wyczynowym, dla ludzi z mojego pokolenia było niedostępne, dlatego zdrowie daje dziś o sobie znać. Trenowaliśmy w bardzo prymitywnych warunkach, a jednocześnie osiągaliśmy dobre wyniki, na światowym poziomie. W czasach Wunderteamu stadiony były zapełnione po brzegi, ludzie się cieszyli, dostarczaliśmy im radości i wzruszeń.
Lubi pan do tego wracać?
Nie potrafię rozstać się z historią, całe moje życie to sport. Po zakończeniu kariery sportowej ukończyłem AWF i zostałem trenerem. Przeszedłem wszystkie szczeble trenerskiej pracy: klasa pierwsza, druga, mistrzowska. Prowadziłem wszystkie kategorie wiekowe kadry Polski. Osiągaliśmy wiele sukcesów.
Gdy zacząłem jeździć z reprezentantami na światowe zawody, zostałem zauważony. Najpierw dostałem propozycję pracy z Belgii, ale ją odrzuciłem.
Drugą propozycją były Emiraty Arabskie.
Wyjechałem tam niby na dwa lata, a spędziłem aż 22. Wyjeżdżając, nie wiedziałem nawet, gdzie to jest. Na początku byłem zszokowany: pustynia, osady. Starałem się zorganizować tam lekkoatletykę od podstaw, bo kraj był pod tym względem daleko za innymi państwami Zatoki Perskiej. Żeby dojść przynajmniej do poziomu Bahrajnu czy Arabii Saudyjskiej, trzeba było trenować podwójnie. I tak właśnie robiliśmy. Ze względu na temperaturę pierwszy trening zaczynał się o piątej rano, drugi – o dwudziestej pierwszej.
Czemu Emiraty zgłosiły się do pana?
Zauważono, że w Atenach na pierwszych mistrzostwach Europy moi podopieczni zajęli trzecie i czwarte miejsce. Byli to Artur Partyka i Jarosław Kotewicz. Zdecydowałem się wyjechać, bo w Polsce trenerem byłem społecznie, a musiałem utrzymać rodzinę. Pracowałem więc w szkole, a zarobki nauczyciela nie należały do wysokich.
Czego od pana oczekiwano w Emiratach?
W latach 80. tamtejsi działacze sportowi nie bardzo wiedzieli, jak zorganizować u siebie struktury lekkoatletyczne. Pytali o wszystko, zastanawiali się, co zrobić, by ta dyscyplina drgnęła. Wyjaśniłem im, że najpierw potrzebne są stadiony. I one zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu! W każdej większej miejscowości powstawały pełnowymiarowe stadiony. Zaczęto angażować trenerów z Europy i byłego Związku Sowieckiego. Większość się nie sprawdzała, bo temperatura była dla nich nie do zniesienia. A w Emiratach dobry trener to taki, który daje z siebie więcej, niż się od niego oczekuje.
Pan taki był?
Byłem – 246 dni w roku prowadziłem po dwa treningi z moimi zawodnikami, by wyrównać ich poziom z poziomem innych krajów arabskich. Po kilku latach zawodnicy z Emiratów zaczęli zdobywać medale na mistrzostwach krajów arabskich, później także na mistrzostwach Azji. To już imprezy mniej więcej w randze olimpijskiej. Miałem zawodnika, który w dal skakał 7,90 m. Takiego wyniku nie powstydziłby się żaden Polak. Miałem zawodników biegających poniżej 47 sek. na 400 m, sprinterów, którzy kwalifikowali się do finałów w czasie mistrzostw krajów azjatyckich. A wiadomo, że Japonia, Chiny, Singapur czy Malezja reprezentowały w lekkoatletyce wysoki poziom. Mój zawodnik zdobył na takich mistrzostwach srebrny medal w dziesięcioboju. Było to wielkie wydarzenie.
Stałem się dla podopiecznych alfą i omegą. Nie specjalizowałem się w pojedynczej dziedzinie – jeśli zobaczyłem chłopaka, który miał dryg i można było z niego coś zrobić, interesowałem się nim i kierunkowałem go na skoczka, sprintera, biegacza czy młociarza. Zdobyta wiedza pozwalała mi prowadzić zawodnika w każdej z tych dyscyplin. Był to bardzo ciekawy okres w moim życiu.
Sportowcy z krajów arabskich lubią przyjeżdżać na obozy do Europy, Australii i Stanów Zjednoczonych. W związku z tym ciągle podróżowałem. Postawiłem jednak warunek: „Będę u was pracował, jeśli będzie to kontrakt rodzinny”. I cała moja rodzina zamieszkała w Emiratach. Córki skończyły tam szkoły, później studiowały w Londynie. Jedna z córek nadal mieszka w Emiratach i bardzo sobie to chwali.
Cudowna drużyna
Terminem „Wunderteam” określano polską reprezentację lekkoatletyczną w latach 1956–1966. Nasi reprezentanci osiągali znacznie lepsze wyniki od pozostałych startujących w tamtym okresie. Określenie to dotyczy ok. 300 sportowców, m.in. Edwarda Czernika, a także złotego medalisty igrzysk olimpijskich w Rzymie w biegu na 3000 m z przeszkodami – Zdzisława Krzyszkowiaka, rekordzistów świata w rzucie dyskiem – Edmunda Piątkowskiego i w trójskoku – Józefa Szmidta oraz mistrzów Europy: Jerzego Chromika (3000 m z przeszkodami), Janusza Sidły (oszczep), Tadeusza Ruta (młot) czy Barbary Janiszewskiej (200 m).
Urodził się pan rok po wybuchu wojny, w okolicach Lwowa. Jak pamięta pan swoje dzieciństwo?
Smutno mówić o tym wszystkim. Głównie dlatego, że gdy wybuchła wojna, mieszkaliśmy w miejscowości Dublany pod Lwowem. Ojca Niemcy wywieźli do obozu na Majdanku, mama została sama ze mną i dwiema siostrami. Przeżyliśmy ciężki okres – prócz wojennej zawieruchy musieliśmy borykać się z Ukraińcami. Oni nie lubili Polaków. Pamiętam, że mama ukrywała nas a to na strychu, a to w piecu na chleb.
W 1945 r. ojciec jeszcze nie wrócił, a nam dano dobę na spakowanie się. Wszystkich Polaków deportowano do Polski, na Ziemie Odzyskane. Wylądowaliśmy w Górzycy. Był to ciężki okres, bo wiele band uciekało wtedy na Zachód, a granica miała być na Odrze i Nysie. Istniała jednak tylko na papierze. Nasi żołnierze ginęli, pilnując tej granicy. Przykro, że ci młodzi chłopcy tracili życie.
Chodziłem do szkoły podstawowej w Górzycy. Poziom nie był najwyższy, ale dostałem się do liceum. Trafiłem tam na zaangażowaną nauczycielkę wychowania fizycznego – panią Wolak. To ona zaszczepiła w nas sportowego bakcyla. Któregoś dnia wychowawczyni powiedziała, że nie mamy żadnego reprezentanta w skoku wzwyż do międzyklasowych zawodów. Zgłosiłem się, choć miałem rękę na temblaku. Wychowawczyni uczyła matematyki i była bardzo wymagająca, a ja z tego przedmiotu nigdy nie byłem dobry. Powiedziałem, że wystartuję, jeśli da mi trójkę na koniec roku. Skoczyłem na tych zawodach chyba 1,45 m.
Tak się zaczęło?
Wkrótce wyczytałem w gazecie, że w Gorzowie odbędą się mistrzostwa młodzików. Pojechałem. Początkowo nie chciano mnie zakwalifikować, bo nie należałem do żadnego klubu. Ktoś zaproponował, że dopiszą mnie do gorzowskiej Warty. No i dopisali. Skoczyłem 1,55 m i wygrałem.
Zauważył mnie wtedy śp. pan Zbigniew Majewski. Zapytał mnie: „Chłopcze, może byś przyszedł do nas? Do jakiej szkoły chodzisz?”. Odpowiedziałem, że do liceum pedagogicznego. On mi na to, że w Zielonej Górze też jest liceum pedagogiczne. Umówiliśmy się, że przyjadę 1 września. Ale on zapomniał. Czekałem chyba 8 godz., a gdy byłem już w drodze na stację, spotkałem pana Majewskiego. Zapytał, co robię w Zielonej Górze. Wyjaśniłem mu, że byliśmy umówieni. Zabrał mnie do swojego domu i mieszkałem tam przez tydzień. Przyjął do siebie kilku takich jak ja. Tak zaczęła się moja kariera.
Jak trener dostrzegł pana talent? Nie był pan wysoki jak na skoczka wzwyż.
Mimo swoich 180 cm odznaczałem się wyjątkową skocznością. Trener zauważył, że moje 1,45 m to dobry wynik. To był zresztą rekord województwa. Po roku spędzonym w Zielonej Górze zostałem powołany do kadry.
Od początku był pan nastawiony na odnoszenie sukcesów?
Przyjeżdżając do Zielonej Góry, chciałem wyrwać się z Górzycy, gdzie nie było nic poza PGR-ami. Nie widziałem swojej przyszłości na traktorze, chciałem iść w świat. A żeby to osiągnąć, należy coś sobą reprezentować. Dlatego usilnie nad sobą pracowałem, nad swoją siłą, szybkością, skocznością.
Na temat pańskiej gibkości krąży wiele anegdot.
Potrafiłem np. wskoczyć na bramkę piłkarską. Moim popisowym numerem było sięganie nogą obręczy do kosza, która zawieszona jest na wysokości 3,05 m. Niektórzy mieli duży kłopot, by dotknąć jej ręką.
W Zielonej Górze miał pan dobre warunki do treningów?
W hali przy Moniuszki warunków nie było żadnych. Mieliśmy wnękę, gdzie pan Majewski nasypał pociętej gumy, ale i tak nie dało się lądować, bo człowiek obijał się o ścianę. Ale pan Zbyszek miał różne pomysły, m.in. nawiązał kontakt z Niemcami i umożliwiono nam treningi u nich.
Pan Majewski to samouk – nie miał wykształcenia trenerskiego, ale miał nosa. Kiedy zacząłem brylować i skakałem już 2,20 m, powiedział mi, że ma dość lekkoatletyki i wolałby teraz zająć się gospodarstwem, marzą mu się konie, krówki. Akurat tak się złożyło, że w gazecie jakiś rolnik ogłaszał, iż chciałby zamienić gospodarstwo na mieszkanie w Zielonej Górze. Pojechaliśmy tam. Ruina. Dotknąłem muru na strychu, a padła cała ściana. Mimo to pan Majewski się zdecydował i stworzył gospodarstwo. Do lekkoatletyki już nie wrócił.
Nim osiągnął pan 2,20 m, podczas obozu juniorów w Wałczu ustanowił pan swój pierwszy rekord Polski.
Skoczyłem 1,91 m. Dziennikarz w „Sztandarze Młodych” napisał, że wygrał mały, gruby zawodnik bez żadnych warunków, który nie ma możliwości osiągania dobrych wyników. Zaparłem się wtedy i postanowiłem: choćbym miał trenować dzień i noc, pokażę temu człowiekowi, że coś znaczę. Po pół roku skakałem już ponad 2 m. Byłem znany wszędzie, zapraszany. Nieraz skakałem w Oslo, a dobijano się do mnie z Londynu, więc jechałem tam prosto z Norwegii, a potem jeszcze Paryż, Sztokholm.
Były tytuły mistrza Polski, siedem rekordów kraju. Dlaczego na olimpiadzie w Tokio się nie udało?
Gdybym przyniósł panu gazety z tamtego czasu, zobaczyłby pan, że na całym świecie zakładano, iż jeden medal jest dla mnie. Przed wyjazdem do Tokio musieliśmy odbyć wiele szczepień, na które mój organizm zareagował źle. Przed samym odjazdem zachorowałem na żółtaczkę. Nie chciałem nikomu mówić, żeby konkurencja się nie dowiedziała, że jestem osłabiony.
W Tokio w eliminacjach skakałem pięknie! Już w pierwszym skoku uzyskałem wysokość eliminacyjną, byłem podbudowany. W ostatnim dniu olimpiady o 14.00 rozpoczął się finał skoków. Bez trudu pokonałem pierwsze wysokości. Uznałem jednak, że jeśli mam zdobyć medal, muszę rozegrać to taktycznie. Opuściłem skok na 2,09 m. Wtedy zmieniła się pogoda, zaczął siąpić deszcz, zrobiło się ciemno. Zapalono reflektory, a wówczas zmienia się akomodacja oka, inaczej ocenia się odległość. Miałem przeciwko sobie trzech Rosjan, trzech Amerykanów, Szweda i chyba Niemca. Na filmie z olimpiady doskonale widać, jak przy skoku na 2,12 m moje ciało jest pół metra nad poprzeczką – ale uciekła mi ręka do tyłu. Wtedy opadają biodra, więc uderzyłem w stojak raz, drugi. No i po medalu. Załamałem się kompletnie.
Ludzie nas uwielbiali, ale do pełni szczęścia brakuje tego medalu. Gdybym go zdobył, byłbym pewnie gwiazdą do śmierci.
Ależ jest pan gwiazdą! Ludzie – zamiast mówić: „Idziemy na zawody”, „Idziemy na stadion” – mawiali: „Idziemy na Czernika!”.
Prowadzę teraz zajęcia z piątką zawodników. Gdy przychodzą rodzice, wspominają, że gdy przychodzili na stadion, gromadziły się tysiące ludzi.
Ale też dużo mnie wykorzystywano. Obecnie nikt nie pozwoliłby, aby sportowiec szykujący się do igrzysk olimpijskich startował dwa razy dziennie. Podkreślam: startował. Przed samą olimpiadą wziąłem udział w spartakiadzie wojewódzkiej w Świebodzinie (2,15 m), wsiedliśmy w autobus i pojechaliśmy do Kostrzyna otwierać stadion. Przyszło 10 tys. ludzi, ale organizatorzy zapomnieli wybudować skocznię. Nasypano więc piasku, ustawiono poprzeczkę i skoczyłem 2,16 m. Nawet te dwa wyniki dałyby mi złoty medal w Tokio! Byłem wtedy w szczytowej formie. Pamiętam, że już w wiosce olimpijskiej przewodniczący Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego powiedział, że trzyma za mnie kciuki i że na pewno zdobędę złoto.
Dumny z bycia Polakiem
Były takie momenty w życiu, że robiłem wielką przyjemność narodowi polskiemu – wspominał w jednym z wywiadów Edward Czernik. Przywołał wówczas międzynarodowe mistrzostwa Stanów Zjednoczonych, start w Madison Square Garden w Nowym Jorku, gdzie jego głównym rywalem był rekordzista świata, reprezentant ZSRR Walerij Brumel. Czernik tak zapamiętał to wydarzenie:
Na trybunach 20 tysięcy ludzi i jeden kibic przeskakuje te rzędy ławek, dopada do mnie i mówi: „Chłopie, coś ty narobił? Coś ty narobił?”. Ja na to: „Co? Rekord Polski ustanowiłem. Przegrałem tylko z rekordzistą świata”. A on: „Nie, nie o to chodzi! Ja byłem pilotem, walczyłem o Anglię. Los rzucił mnie na obczyznę. Mam syna i cały czas mu mówię, że jest Polakiem. A on odpowiada, że nie, że pół Amerykaninem, pół Polakiem. A kiedy ty tak pięknie zacząłeś skakać, kiedy te 20 tysięcy ludzi biło brawa, w pewnej chwili syn ucałował mnie i powiedział: »Tatusiu, jestem dumny, że jestem Polakiem«”. W takim momencie każdemu łezka się w oku zakręci, bo to na obczyźnie. Ci ludzie tam żyją, ale wciąż myślą o ojczyźnie. A my byliśmy ambasadorami Polski1.
Czego uczy pan dziś swoich podopiecznych?
Może jestem trochę dziwny jako trener, ponieważ dużo wymagam. Zawodnik musi być podporządkowany. Przeszedłem wszystkie szczeble kariery trenerskiej, jestem trenerem od 50 lat i uważam, że zawodnik musi słuchać. Są takie momenty, gdy sportowiec wybiera, które ćwiczenia są dla niego wygodne, a które nie. Ale czasami właśnie wykonywanie niewygodnego ćwiczenia może zadecydować o wyniku. Jestem więc rygorystyczny, czego młodzież nie lubi. Ale poszliby za mną do piekła. Bo ja oddaję sportowi całe serce, duszę. Kupuję podopiecznym kolce, których sam nie miałem, dresy. Wiem, że jeśli im pomogę, mogą coś osiągnąć.
Ludzie, którzy pana nie znają, dziwią się, że mimo niemal 80 lat jest pan nadal aktywny. Ci, którzy pana znają, mówią: „On ciągle jest aktywny, bo jeszcze nawet osiemdziesiątki nie ma”.
(śmiech) Miło to słyszeć. Gdy prowadzę zajęcia, czuję się młody. Choć ze względu na wiek nie wszystko mogę już pokazać, ciągle się ruszam.
Edward Czernik (ur. 25 września 1940 r. w Dublanach) – czołowy polski skoczek wzwyż w latach 60. XX w., mistrz i rekordzista Polski, olimpijczyk, trener, 28-krotny reprezentant Polski w meczach międzypaństwowych, siedmiokrotny rekordzista kraju (od 2,08 m w roku 1961 do 2,20 m w 1964). W mistrzostwach Europy w Belgradzie (1962) zajął piąte miejsce z wynikiem 2,06 m. Taki sam wynik dał mu cztery lata później podczas mistrzostw Europy w Budapeszcie czwartą lokatę. W finale Pucharu Europy w Stuttgarcie (1965) był trzeci, w Kijowie (1967) – piąty. Srebrny medalista uniwersjady w Budapeszcie (1965) z wynikiem 2,07 m. Trener klasy mistrzowskiej (m.in. kadry narodowej Polski w skoku wzwyż w latach 1976–1980).