Byłem w stanie ciągłego zachwytu nad życiem i właśnie z zachwytu rodziła się chęć do pracy
Rozmowa z Robertem Korzeniowskim, chodziarzem, czterokrotnym mistrzem olimpijskim, trzykrotnym mistrzem świata
Czy pamięta pan, jaki dzień tygodnia był 27 sierpnia 2004 roku?
Zabawne, że tego nie pamiętam.
Za trzy dni kończyły się igrzyska, więc musiał to być piątek.
Koncentrowałem się na tym, co mnie czeka, nic innego mnie nie obchodziło. Równie dobrze mógł to być ósmy dzień tygodnia. Dla mnie to był szczególny moment, dlatego że stanowił zwieńczenie mojej kariery wyczynowej. Mimo to trzeba go było przeżyć całkowicie rutynowo. Musiałem wstać rano – jak każdy inny zawodnik, zjeść śniadanie, przygotować się do startu, spojrzeć rywalom w oczy, a potem zrobić to, co do mnie należało.
Był pan pewny zwycięstwa?
Ależ skąd, nigdy nie można zakładać, że karty zostały rozdane. Nic nie było zagwarantowane. Wielu kibicom wydawało się oczywiste, że idę po złoto, że nie ma dla mnie żadnej konkurencji, bo przecież zawsze wygrywam. Nieprawda! To była bardzo ważna konkurencja i wiedziałem, że zawody będą dla mnie trudne. Nie myliłem się. Jako jeden z milionów kibiców również miałem przeświadczenie, że tylko kwestią czasu jest czwarte złoto.
Takie były oczekiwania wobec pana.
Sam także je miałem. Wiedziałem, że stać mnie na zwycięstwo, wiedziałem, po co przyjechałem do Aten, jednak zdawałem sobie sprawę, że nic nie jest przesądzone. Moi rywale już wcześniej mnie rozpracowali, byli ode mnie młodsi, niektórzy mieli na swoim koncie nieoficjalne rekordy świata. Wszystko wskazywało na to, że obowiązuje zasada „bij mistrza”, dlatego przewaga psychiczna była de facto po ich stronie.
Mogli zakładać, że to oni są w stanie sięgnąć po złoto.
Oczywiście! I to nawet jeżeli wcześniej nie udało im się ze mną wygrać. Pierwsi zaatakowali Chińczycy, ja szedłem w drugiej linii. Potem prowadził Rosjanin Denis Niżegorodow, rekordzista świata. Podjąłem decyzję o ataku, kiedy byłem pewien, że to właściwy moment. Po fakcie można twierdzić, że gdyby Niżegorodow mądrzej zachowywał się na punktach dożywiania, gdyby pił i jadł tak jak trzeba, gdyby polewał się wodą, żeby nie ulec udarowi cieplnemu lub ekstremalnej hipoglikemii, to wynik mógłby być inny. Ale stało się inaczej, to ja dobrze wyliczyłem, na co mnie stać, dzięki wieloletniemu doświadczeniu. Na materiałach z igrzysk widać, jak Niżegorodow idzie od krawężnika do krawężnika, i to nie dlatego, że przyjął napoje wyskokowe w nadmiernych ilościach – bo Rosjanie mieli w zwyczaju pobudzać się koniakiem z kawą na ostatnich pięciu kilometrach.
Ten chód od krawężnika do krawężnika jest pięknym dopełnieniem pańskiego sukcesu.
Niżegorodow to był bardzo groźny zawodnik, tak samo jak Aleksiej Wojewodin, czyli kolejny, który szedł za nim. Gdyby Rosjanie wygrali ze mną dzięki dopingowi, nie ma pewności, że wykryto by to w najbliższych latach. Obaj panowie byli uwikłani w historie dopingowe i wiadomo, że również wtedy byli na niedozwolonym dopingu farmakologicznym. Miałem ogromne doświadczenie, ale mierzyłem się już z nowym pokoleniem. Musiałem brać pod uwagę, że walczę z ludźmi, którzy zasady fair play postrzegają według własnej miary, którzy są głodni sukcesu i tego, by mi dołożyć. To był dla mnie piękny dzień, zakończony triumfem. Ponownie, choć już po raz ostatni, stanąłem na najwyższym stopniu podium olimpijskiego. Cieszyłem się jak mały chłopak, nie mogłem przestać się śmiać. Czułem się spełniony. Już niczego nie musiałem sobie udowadniać. Cieszyłem się, że odchodzę niepokonany, na własnych zasadach, i że zasłużyłem na to, by następnego dnia pójść na Akropol. Bo wymarzyłem sobie, że jeśli zdobędę złoty medal, wybiorę się właśnie na Akropol. Siądę tam i porozmyślam o tym, co dalej i jakie otwierają się przede mną perspektywy.
Przyznam, że nawet nie pamiętam, czy tego dnia odpoczywałem pomiędzy zawodami a dekoracją olimpijską. Nawet niespecjalnie pamiętam, co robiłem wieczorem. Mam wspomnienia zawężone do zawodów, do tej pamiętnej chwili na podium.
I do Akropolu dzień później.
Tak. Nic więcej nie pamiętam. Dodam jeszcze, że tym zwycięstwem przysłużyłem się do tego, by wypełnił się testament sportowy prezesa PKOl Stanisława Stefana Paszczyka. To właśnie on po Sydney gorąco namawiał mnie, bym nie rezygnował. Poważnie wtedy rozważałem, czy kontynuować karierę, skoro zdobyłem dwa złota olimpijskie. Zastanawiałem się, czy coś dużego jeszcze mnie czeka. A prezes Paszczyk powiedział: „Niech pan idzie dalej! Prawdopodobnie jeszcze wszystkiego w sporcie pan nie osiągnął, a poza tym warto popracować nad tym, by ktoś za panem szedł dalej, by byli następcy, by powstała jakaś szkoła i ktoś dojrzał przy panu”.
I tak się stało! Czy wie pan, kto w dniu pana zwycięstwa w 2004 roku obchodził 15. urodziny?
Nie mam pojęcia.
Człowiek, który 17 lat później został mistrzem olimpijskim w chodzie.
Dawid Tomala!
Zgadza się. Wtedy, 27 sierpnia, skończył 15 lat. Jest jeszcze jedna zbieżność dat. Tomala urodził się chwilę po śmierci pańskiego przyjaciela. 8 sierpnia 1989 r. zginął tragicznie Jerzy Sieczko.
Przez pięć lat wspólnie chodziliśmy na wszystkie treningi i nagle to wszystko się skończyło. Pierwsze dni po stracie Jurka były na tyle trudne, że szedłem trenować ze łzami w oczach. Tymczasem musiałem wystartować na uniwersjadzie w Duisburgu. Startowałem tam na 20 kilometrów, zająłem szóste miejsce z wynikiem 1:26:10. Mieliśmy jechać razem z Jurkiem. Pamiętam, jak wracałem pociągiem z uniwersjady i nie wiedziałem, co dalej. Niebawem czekał mnie kolejny start, w mistrzostwach Polski na 20 kilometrów. Byłem tak zdruzgotany śmiercią przyjaciela, że na poważnie rozważałem rezygnację ze startu.
W Warszawie przygarnął mnie mój przyjaciel Andrzej Chyliński, dziennikarz i również chodziarz. Chciałem wracać do rodziców, do domu, a Andrzej w ramach terapii kazał mi przygotować artykuł do „Dziennika Ludowego” o minionej uniwersjadzie. Niechętnie się zgodziłem. Na ostatniej stronie ukazał się artykuł „Moja uniwersjada”. Wtedy sobie uświadomiłem, jak wiele zawdzięczam sportowi. Odkrywam nowe miejsca, poznaję ludzi, spełniam się. Naszła mnie myśl, że teraz mogę dać z siebie jeszcze więcej, startować za dwóch. W każdym razie to był dla mnie wyjątkowo trudny czas i niewykluczone, że decydujący dla moich dalszych losów.
Ostatecznie zdecydował się pan na start w mistrzostwach Polski w Gdańsku?
Tak. To nieco zabawne, ale właśnie wtedy zdobyłem swój pierwszy i ostatni srebrny medal w mistrzostwach Polski seniorów. Nigdy później to się nie zdarzyło, bo wywalczyłem 15 złotych medali z rzędu. Pamiętam zdziwienie starszych kolegów, którzy wtedy startowali. Byli zaskoczeni, że tak dobrze mi poszło. Ten medal był dla mnie ważny. Pokazał mi, że jestem na właściwej ścieżce. Od studenta, zawodnika uniwersjady, do medalisty mistrzostw Polski, reprezentanta Polski w kategoriach open wiedzie dosyć długa droga. Sukces w mistrzostwach Polski sprawił, że wszystko nagle się poukładało, zatliła się we mnie nadzieja, odżyła ambicja sportowa. Zaraz potem poprawiałem kolejne rekordy życiowe. Podsumowując: kiedy pierwsze pieluchy zmieniano Dawidowi Tomali, miałem już pierwszy medal mistrzostw Polski seniorów. A kiedy zdobywałem swoje ostatnie olimpijskie złoto, Dawid był już zawodnikiem klubu UKS Maraton-Korzeniowski.pl.
Karierę zaczynał chłopak, który 17 lat później na igrzyskach nie miał żadnej pewności, jak skończy się dla niego występ olimpijski. Nikt, w tym pan, nie przewidywał, że odniesie taki sukces.
Szkoda, że tyle lat trzeba było czekać, bo 17 lat to w sporcie bardzo długo.
Warto przypomnieć, że Roman Magdziarczyk w Atenach ukończył chód na 50 kilometrów na szóstej pozycji, a Grzegorz Sudoł – na siódmej. Gdyby odbywały się zawody drużynowe, mielibyśmy złoty medal, tak jak pięcioboiści czy skoczkowie narciarscy. Byliśmy absolutnie najlepszym teamem na świecie, co więcej – teamem z potencjałem rozwojowym. To błędne decyzje działaczy sportowych i polityków doprowadziły do tego, że ci zawodnicy nie spełnili się w stopniu maksymalnym. Grzegorz Sudoł, owszem, zdobył srebrny medal mistrzostw Europy, a potem brąz na mistrzostwach świata, ale nie zdołał pociągnąć za sobą kolejnych zawodników. Beniamin Kuciński, o którym nie pamiętamy, startował na 20 kilometrów. Nie załapał się na żaden program państwowy, dlatego że nie był w ósemce igrzysk olimpijskich. Był po prostu na to za młody. Wiem, że już w rok po igrzyskach rozwoził pizzę trabantem kupionym za 500 złotych, byleby związać koniec z końcem, tak trudną miał sytuację rodzinną. Mimo to mam słodko-gorzkie poczucie, że wtedy wydarzyło się coś bardzo ważnego, zostało zainicjowane coś, co 17 lat później przyniosło owoce.
Pamiętam, że pisał pan na swoim blogu o Magdziarczyku i Sudole, kibicował im. To nie jest wcale częste, że wielcy mistrzowie śledzą losy swoich potencjalnych następców, a do tego pomagają im.
Miałem pozytywną obsesję na tym punkcie, ale spotykała się ona z dobrym odbiorem kolegów. Zresztą powiem wprost: wtedy w kadrze panował otwarty konflikt. Od wielu lat nie dogadywałem się z trenerem Krzysztofem Kisielem. Formalnie był trenerem kadry, a w rzeczywistości to mnie prosił o plany dla zawodników i to ja merytorycznie odpowiadałem za to, jak się rozwijają. Pamiętam, że trener starał się, nie wiedzieć czemu, doprowadzić do tego, bym pojechał zimą trenować gdzie indziej niż kadra. Chodziło wtedy o Meksyk. To był mój ostatni rok, kiedy mieli szansę ze mną trenować. Zawodnicy stanęli za mną murem i powiedzieli, że nie zgadzają się na to, bym trenował osobno.
Musiał pan mieć z nimi świetne relacje!
To prawda. I to pomimo tego, jak wiele trudnych rozmów musiałem przeprowadzić, niekiedy fundowałem im wręcz połajanki. To niesamowite, jak ogromnym zaufaniem się darzyliśmy. Wiedziałem, kogo muszę przycisnąć, a kto potrzebuje pogłaskania. To było coś pięknego. Gdy poprosiłem ich, by w Atenach, na kilka dni przed startem, wyczekali spokojnie startu, bez zbędnego podgrzewania atmosfery, dokładnie tak się zachowali. Zresztą i dla Magdziarczyka, i dla Sudoła to były najlepsze igrzyska. Niebywale się cieszę, że moi uczniowie odnaleźli się potem w sporcie. Grzegorz świetnie sobie radzi jako asystent w zakładzie lekkiej atletyki w Krakowie, ma tytuł doktora, zajmuje się organizacją życia sportowego. Roman Magdziarczyk miał ogromne możliwości, ale zbyt szybko zrezygnował z chodu. Realizuje się jednak jako trener biegaczy amatorów i wałbrzyskich kolarzy juniorów, z którymi sięga po medale mistrzostw Polski.
Krótko mówiąc, byliśmy dobrą paczką, taką, w której obowiązywała odpowiednia hierarchia. Owszem, bywały momenty rozluźnienia na zgrupowaniach, jakaś dyskoteka lub wyjście na kolację. Ale zawsze mogłem na nich liczyć. Gdy pozwoliłem im wypić po jednym piwie, mimo że kolejnego dnia o dziesiątej rano czekał nas trening, to nie było mowy, żeby ktoś się spóźnił. Razem się bawiliśmy, pracowaliśmy i razem cierpieliśmy. Było jasne przywództwo i wiedzieliśmy, że wszyscy na tym korzystamy. Jako mistrz olimpijski i kandydat do kolejnego tytułu chyba nie miałbym takiej satysfakcji z tego, co robiłem, gdyby nie cała ta otoczka mistrza – nauczyciela. To mi niesamowicie pomagało.
W ostatnich latach spełniałem się również jako trener młodzieży francuskiej. Mogłem ponownie zweryfikować swoje założenia trenerskie. Bo bycie trenerem to nie jest samo zadawanie ćwiczeń. To również kształtowanie ludzi, słuchanie ich, odpowiadanie na ich potrzeby, a jednocześnie tworzenie nowych potrzeb. To bardzo ważne, by nie tylko układać plany treningowe, ale również – przede wszystkim – uczyć, wychowywać i angażować się w życie zawodników.
Czy trudno było osiągać kolejne sukcesy w cieniu tak wielkiego sportowca, jakim była Irena Szewińska?
Z czasem było coraz trudniej. Już jako dziecko fascynowałem się karierą Ireny Szewińskiej. Na podwórku wykrzykiwaliśmy jej nazwisko, tak jak dzisiaj dzieci skandują nazwisko Lewandowskiego. Oczywiście Lubański i Lato mieli większe wzięcie, ale synonimem szybkiego biegania była właśnie Irena Szewińska. Nie było żadnym obciachem, gdy chłopak mówił, że biegnie jak Szewińska. Nikt nie biegał tak szybko jak ona. Potem sam wspierałem Irenę Szewińską w tym, by objęła funkcję prezesa Polskiego Związku Lekkiej Atletyki. Uważałem ją za najlepszą ambasadorkę naszej dyscypliny. Należała się jej ta funkcja, a jednocześnie i nam należał się prezes, który jest lekkoatletą, cieszy się uznaniem na świecie i wiadomo, że może zrobić wiele dobrego. Wtedy nie zdawałem sobie sprawy, że pojawi się między nami niezdrowa rywalizacja. Irena negowała konieczność następstwa pokoleń, nie chciała ze mną współpracować. Każdą moją inicjatywę, czy to osobistą, czy grupową, traktowała jako osobiste zagrożenie. Do legendy urosło liczenie tego, ile zdobyliśmy medali. W którymś momencie mieliśmy ich tyle samo, a ostatecznie miałem nawet ich więcej.
Królowa królowej sportu – Irena Szewińska (1946–2018)
Irena Szewińska była najlepszą lekkoatletką w dziejach polskiego sportu i jedną z najwybitniejszych sportsmenek świata. To pięciokrotna olimpijka i siedmiokrotna medalistka olimpijska (1964 – srebro w biegu na 200 m, srebro w skoku w dal i złoto
w sztafecie 4 × 100 m; 1968 – brąz w biegu na 100 m, złoto w biegu na 200 m; 1972 – brąz w biegu na 200 m; 1976 – złoto w biegu na 400 m). Rekordzistka Polski, Europy i świata w biegu na 100, 200
i 400 m oraz sztafecie 4 × 100 m. Po zakończeniu kariery zawodniczej w 1980 r. aktywnie działała w organizacjach sportowych, w tym w zarządzie Polskiego Związku Lekkiej Atletyki. W 1984 r. została członkiem Komitetu Kobiecego Międzynarodowej Federacji Lekkoatletycznej (IAAF). Była wiceprezesem Polskiego Komitetu Olimpijskiego, a od 1998 r. również członkiem Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego.
Zmarła 29 czerwca 2018 r., po długiej walce z nowotworem. Ikonę polskiego olimpizmu żegnało całe sportowe środowisko. Robert Korzeniowski powiedział Polskiej Agencji Prasowej: Gdy pojawiała się pani Irena, inne gwiazdy przy niej bladły. Odnosiło się wrażenie, że wszyscy chcą być przy niej, zamienić chociaż kilka słów. Była zauważalna wszędzie, nawet w najmniejszych krajach świata. (…) Na tak wybitnego sportowca i działacza będziemy musieli bardzo długo czekać. Dlatego uważam, że wraz z odejściem Ireny Szewińskiej skończyła się pewna epoka.
Zdobył pan więcej złotych, ale mówiono, że siedem medali to jednak więcej niż cztery…
Oczywiście, choć to przykre, że dochodziło w ogóle do takich dyskusji. W każdym razie wielokrotnie wykreślano mnie jako kandydata do komisji zawodniczych, blokowano mnie we wszelkich działaniach w skali międzynarodowej. Również w pracy zawodowej w Telewizji Polskiej, gdzie tworzyłem TVP Sport, nie czułem wsparcia. I to mimo że dla lekkiej atletyki robiłem całkiem sporo. Mówi się jednak, że ludzie w którymś momencie się spotykają, muszą sobie coś szczerze powiedzieć…
Tak było również z panem oraz Ireną Szewińską?
Tak. To było bardzo piękne, bo trwał między nami ostry konflikt. Nie jest tajemnicą, że podsycał go w dużej mierze mąż Ireny, Janusz Szewiński. Gdyby nie on, to myślę, że z panią Ireną – bo zawsze zwracałem się do niej per pani – prędzej bym się dogadał. Niestety tylko w sytuacjach, kiedy ona funkcjonowała samodzielnie, bez męża i w układzie neutralnym międzynarodowo, byliśmy w stanie się porozumieć. Pamiętam, że po raz pierwszy mi nie przeszkadzała, gdy kandydowałem do Komitetu Chodu Sportowego w IAAF. Udało się, zostałem wybrany. To było w koreańskim Daegu. Jednocześnie sama kandydowała do komisji kobiet, i to z powodzeniem. Oboje więc odnieśliśmy sukces w wyborach. Myślę, że uszanowała to, że wszedłem do komitetu. Wybory do niego odbywają się w sposób dość skomplikowany. Dwieście krajów głosuje nieraz na kilkunastu kandydatów. Trzeba ze wszystkimi rozmawiać, przekonywać, tworzyć sojusze…
Swego rodzaju konklawe.
Tak, to dobre porównanie. Irena była fantastyczna w przekonywaniu na swoją rzecz, chociaż jej kreatywność jako działaczki w budowaniu nowoczesnej lekkiej atletyki była bardzo ograniczona. Owszem, nie sposób odmówić jej skuteczności w działaniach, ale nie była kreatywna. Z upływem czasu jej gwiazda ikony lekkiej atletyki nieco traciła na blasku ze względu na słabnący status działacza. Trzeba jednak szczerze przyznać, że nie pomagał w tym wciąż pogarszający się stan zdrowia.
Sprawa organizacji igrzysk w Paryżu była puentą naszej szorstkiej przyjaźni. Pojechaliśmy wspólnie do Paryża w 2016 roku na La Parisienne, czyli jesienne biegi kobiet. Zaprosił nas członek MKOl-u z ramienia Francji, Guy Drut, mistrz olimpijski w biegu przez płotki, swoją drogą – polonofil, który wychował się w Pas-de-Calais i na podwórku momentami musiał mówić po polsku. W każdym razie Irena Szewińska została zaproszona po to, by nieformalnie przyjrzeć się kandydaturze Paryża i spotkać się z mer Anną Hidalgo. Udało się doprowadzić do spotkania, choć Irena Szewińska już wtedy kiepsko się czuła. Spędziliśmy ze sobą chyba trzy pełne dni. Były dla nas bardzo, bardzo ważne. Wreszcie nadarzyła się okazja, by na spokojnie porozmawiać i po raz pierwszy w historii naszej relacji popracować razem dla dobra lekkiej atletyki.
Jak wyglądały te trzy dni?
Były wypełnione bardzo ciepłymi rozmowami. Powiedziałem szczerze, że potrzebny nam jest spokój olimpijski, byśmy mogli zrobić coś dobrego. Zapewniałem ją, że może na mnie liczyć, że nie widzę powodu, dla którego miałaby myśleć inaczej, i że może uda się nadrobić stracony czas. W tamtych dniach Irena Szewińska sama inicjowała kontakt ze mną. Koniecznie chciała siedzieć przy mnie, wspólnie jeść posiłki. To było naprawdę ważne. Niedługo potem niestety odeszła. Dziś mam osobistą satysfakcję, że szczerze porozmawialiśmy, wyjaśniliśmy, że się szanujemy i nie widzimy w sobie wrogów. Bo przecież wszystko, co się wydarzyło między nami, wcale nie musiało się wydarzyć. To sytuacja, w której się znaleźliśmy, i osoby, z którymi pracowaliśmy, wpłynęły na to, jak musieliśmy funkcjonować. Nie pozostało nam nic innego, jak szczerze przyznać, że pewne szanse zostały utracone bezpowrotnie. Ale czasami tak jest w życiu. Za to jeden gest, jeden uśmiech czy jedno podanie ręki załatwia wszystko.
I jest ważniejsze niż 40 lat.
Zgadza się. I właśnie to nastąpiło w Paryżu. Igrzyska w Paryżu już za niespełna trzy lata, ale bez chodu na 50 kilometrów – w związku ze zmianą dystansu w programie olimpijskim. Polak pozostanie ostatnim mistrzem olimpijskim na dystansie 50 km.
Kiedy zwrócił pan uwagę na Dawida Tomalę?
Regularnie słyszałem o Dawidzie, kiedy miał 16, 17 i 19 lat, czyli gdy jeszcze był juniorem. Interesowałem się tym, co dzieje się w chodziarskich szkółkach, których działalność pomagałem sfinansować. Te szkółki były efektem mojej współpracy zesponsorem, z firmą ubezpieczeniową, która kupowała ode mnie wizerunek. Namówiłem ich, żebyśmy zrobili coś w duchu społecznej odpowiedzialności biznesu. Wyjaśniłem, że nie będzie z tego wielkiego marketingu, ale lepiej się poczuję, wiedząc, że coś dobrego wynika z naszej współpracy. Druga strona się zgodziła i podobno nawet dział marketingu był zadowolony. Pamiętam, że kiedy Tomala był juniorem, zdiagnozowano u niego problemy kardiologiczne, na tyle poważne, że groził mu zakaz uprawiania sportu. Rozmawiałem wtedy z Kasią Śledzioną, jego trenerką i opiekunką klubu. Żal nam go było, bo widać, że chłopak się nadaje, ale ciężko dyskutować z lekarzami. Na szczęście udało się znaleźć ludzi, którzy przytomnie podeszli do sprawy i – choć z pewnymi restrykcjami – pozwolili Dawidowi kontynuować karierę sportową. Niedługo później zdobył tytuł młodzieżowego mistrza Europy. To był 2012 rok, Dawid miał wtedy 23 lata, a problemy kardiologiczne ustąpiły. Cztery lata później, w 2016 roku, dowiedziałem się, że jest kadrowiczem.
Z kolei całkiem niedawno kręciłem program „Życie na podium” z Canal+ i Discovery. Zapytano mnie, kogo bym zaprosił w ramach swego rodzaju sztafety pokoleń. Nie wahałem się ani przez moment i odparłem, że byłby to Dawid Tomala. Miałem przekonanie, że to właśnie w nim można pokładać największe nadzieje. Rozmawiałem z Dawidem na tydzień przed igrzyskami. Chciałem się dowiedzieć, co u niego słychać, jak się czuje. Był mi najbliższy ze wszystkich zawodników, którzy startowali. Imponował mi jego spokój, harmonia z otoczeniem. Przejawiał bardzo dojrzałe podejście do tego, w jakim momencie kariery się znajduje, jakie ma możliwości, a jakie ograniczenia. Byłem zafascynowany jego dojrzałością i wewnętrznym spokojem. Myślę, że to odegrało ogromną rolę w jego sukcesie.
Niemniej wśród typowań przed ostatnimi igrzyskami w Tokio wcale nie wspominano o Tomali. Jak to możliwe, że złoto zdobywa ktoś, kogo nawet Robert Korzeniowski nie był w stanie wymienić jako potencjalnego medalisty?
To jest właśnie fenomen igrzysk olimpijskich. Podobnie Wojciech Fortuna nie był faworytem w skokach narciarskich w Sapporo w ’72 roku.
Ta paralela jest szczególnie zasadna, zważywszy na to, że igrzyska ponownie odbywały się w Japonii.
Igrzyska w Tokio zorganizowano w czasie pandemii. Przez ostatnie dwa lata zawodnicy nie mieli gdzie sprawdzić swoich sił. A dwa lata w rozwoju zawodnika to bardzo dużo. Ani sam Dawid Tomala nie wiedział, na co go stać, ani tym bardziej jego otoczenie. Zakwalifikował się w Dudincach, osiągnął dobry rezultat, ale też nie fenomenalny. Ja 29 lat wcześniej w tych samych Dudincach uzyskałem wynik lepszy o cztery minuty. Realnie patrząc, wynik Dawida nie był porywający, bo czas 3:50 nie predestynuje zawodnika do sukcesów. Znaczące są dopiero wyniki zbliżone do 3:40. Rzecz w tym, że Tomala nie miał gdzie startować, wszystkie wielkie imprezy odwołano albo przełożono.
Miałem z nim już kilka kontaktów po igrzyskach, w tym jedno spotkanie u mnie w domu. Zaimponował mi tym, jak świadomie postawił na pracę nad techniką, biomechaniką, na doskonalenie się. Wiedział, że właśnie w to musi zainwestować swój czas i pieniądze. Na przestrzeni kilkunastu ostatnich lat nie spotkałem się w Polsce z żadnym zawodnikiem, który byłby tak świadomy tego, czym powinien się zajmować i na jakich zasadach. Czeka mnie jeszcze spotkanie z ojcem Dawida, bo musimy na spokojnie siąść i pogadać jak trenerzy. Dawid wie, że ma jeszcze ogromne rezerwy, a jeśli je wykorzysta, to czekają go coraz lepsze wyniki.
Fenomenem igrzysk była też kolarka Anna Kiesenhofer, która wygrała wyścig ze startu wspólnego. Podobnie jak w przypadku Tomali została zignorowana przez rywalki. Nie można jej odmówić talentu i świetnego przygotowania. Fantastyczne, że w profesjonalnym sporcie, gdzie wszystko wydaje się wyliczone i dość przewidywalne, zdarzają się takie niespodzianki. To sprawia, że smak zwycięstwa jest szczególnie intensywny.
To piękne, że można w ten sposób zabłysnąć. Podobnie było ze mną w Barcelonie. Czy ktoś wtedy przypuszczał, że na swoich pierwszych igrzyskach wejdę na metę jako drugi?
Jak wyglądała pierwsza rozmowa mistrzów olimpijskich? Zadzwonił pan do Tomali?
Nie, wymieniliśmy się tylko SMS-ami. Pogratulowałem mu i podziękowałem za to, co zrobił, bo również dla mnie to była wzruszająca chwila. Ale szybko wróciliśmy do codzienności i ustalania dalszych działań. Spytałem go, kiedy wraca, udzieliłem mu paru rad, jak powinien teraz zarządzać czasem. Pamiętam, że spytałem go, kiedy wraca, a on odpowiedział: „Właśnie wsiadam do samolotu”. Mówię: „Dobra, to do zobaczenia na lotnisku, pojedziemy do studia Eurosportu”. Jak się później okazało, nawet rodzicom nie powiedział, że leci. Zadzwoniłem rano do jego ojca, żeby poprosić go o przyjazd do studi a. Nie zrozumiał, o co mi chodzi, więc mówię: „Przecież Dawid już leci”. Usłyszałem: „Naprawdę?!”. To ode mnie dowiedział się, że jego syn wraca z igrzysk. W każdym razie uściskaliśmy się, gdy wszedł do studia. To było bardzo serdeczne.
To była wasze pierwsza rozmowa po igrzyskach?
Tak, nasza pierwsza rozmowa po jego sukcesie olimpijskim była de facto rozmową publiczną. Wcześniej tylko omówiliśmy sprawy organizacyjne. Miałem poczucie, że nie powinienem zarzucać go pytaniami, bo to on jest mistrzem olimpijskim i bohaterem igrzysk, a ja pełnię tylko funkcję służebno-dziennikarską. Wszyscy liczyli na mój komentarz, ale stale podkreślałem, że tutaj chodzi o Dawida. Oczywiście wszelkie porównania ze mną są uprawnione, tyle że powinny wybrzmieć z czasem, a teraz powinniśmy skupić się na Dawidzie. Kiedy już na spokojnie spotkaliśmy się u mnie w domu, obiecałem mu, że może na mnie liczyć. W pewnym sensie, jako dwaj mistrzowie olimpijscy, jesteśmy skazani na to, by udźwignąć to, co nam się przydarzyło w sposób dość nieoczekiwany, ale piękny zarazem. Dawida czekają teraz trzy lata przygotowań do kolejnych igrzysk, jednak misja, jaka spoczywa na mistrzu olimpijskim, dalece wykracza poza aspekt sportowy. To znacznie dłuższa perspektywa niż czteroletnia perspektywa olimpijska.
Czy będzie kolejny medal Tomali? Na 20. rocznicę odejścia ze sportu Roberta Korzeniowskiego?
Trudno powiedzieć.
Bo trzy lata to bardzo dużo?
Zgadza się, to dużo. A Tomala ma 32 lata. Poza tym nadal nie wiadomo, czy dystans 35 kilometrów zostanie uznany jako olimpijski, decyzja dotąd nie zapadła. Mówi się o rywalizacji drużynowej, na przykład kobiet z mężczyznami. Moim zdaniem byłoby to dość niefortunne, dlatego że przygotowanie drużyny na 35 kilometrów w ciągu zaledwie trzech lat to bardzo trudne wyzwanie. Mamy znakomitą Katarzynę Zdziebło, ale brakowałoby kolejnych dwóch osób do drużyny. W każdym razie, jeżeli zajdzie taka potrzeba, to Dawid podejmie walkę na 20 kilometrów, ale widzę go w walce o medal i na dystansie 35 kilometrów. Trzy lata to dość odległa perspektywa, a dziś Dawid koncentruje się na mistrzostwach świata w USA, bo to jego najbliższy cel.
Czy nie wydaje się panu czymś nieprawdopodobnym, że minęło już 17 lat od czasu, kiedy zakończył pan karierę sportową?
Tak, upływ czasu mnie szokuje.
Pamiętam pana starty, jakby wydarzyły się wczoraj.
Kiedy sięgam do wspomnień i wypełniam treścią ostatnie 17 lat, dociera do mnie, jak wiele wydarzyło się w tym czasie. To nie było 17 lat, które ot tak przemknęły. To nie było 17 lat oczekiwania na sukces. Przez cały ten okres angażowałem się w wiele inicjatyw, a jednocześnie spełniałem jako zawodnik, później również trener, właściciel klubu RK Athletics.
Rzeczywiście można odnieść wrażenie, jakby to wszystko wydarzyło się wczoraj. Z drugiej strony to „wczoraj” łączy się z wieloma działaniami, które miały miejsce „pomiędzy”. Myślę, że niebawem również Dawid Tomala będzie wspominał igrzyska z Tokio, jakby odbyły się wczoraj.
Muszę też powiedzieć, że mimo upływu czasu nie czuję się w żadnym stopniu oddzielony od tamtej epoki, nie ma dla mnie żadnej cezury między moją karierą zawodniczą a tym, co robię dziś. To cały czas ta sama historia, rozwijająca się i opowiadana w różny sposób.
Czy wraca pan do konkretnych chwil swojej kariery, czy zawsze idzie pan tylko do przodu?
Owszem, idę do przodu, ale jak każdy mam swoje refleksje, związane choćby z trybem życia. Przykładowo nigdy później nie żyłem tak komfortowo i higienicznie jak wtedy, kiedy byłem sportowcem. Ludzie demonizują ciężką pracę sportowców. Zgadza się, to jest harówka, ale nigdy później nie miałem tyle czasu na czytanie, na samodoskonalenie, na refleksję co wtedy. W trakcie kariery bardzo o siebie dbałem, wyjeżdżałem do sanatoriów na trzy tygodnie.
Pamiętam, jak na swoim blogu z lubością pisał pan o dwóch tygodniach roztrenowania i o tym, że można sobie wówczas pofolgować z jedzeniem. Lektura tekstów, które pisał pan na bieżąco, była niezwykle ciekawa, pozwalała obserwować codzienne życie sportowca w sposób całościowy.
Coś w tym jest. Czasem dopada mnie nostalgia i wspominam tamten czas. Gdy ostatnio byłem z rodziną w Pirenejach, przypomniałem sobie, jak odmienne warunki panowały w ośrodku przygotowań olimpijskich. Pokoiki miały powierzchnię dwóch metrów na półtora metra, toaleta była na korytarzu, a prysznic mylił się z szafą, jednak to zupełnie nie przeszkadzało. Dziś pewnie trudno byłoby mi mieszkać w takich warunkach, wtedy to była młodzieńcza arkadia.
Trzeba jednak przyznać, że początki pana kariery były bolesne. Zmagał się pan z astmą, doświadczył dramatycznej śmierci przyjaciela, a do tego dyskwalifikacja w Barcelonie…
Uważam, że jestem ogromnym szczęściarzem. Często przypominałem sobie biblijną przypowieść o talentach. Zawodnik może mieć ogromny talent, zostać szybko zauważonym przez trenerów, ale tylko w połączeniu z determinacją i wytrwałą pracą może to przynieść owoce.
Skąd czerpał pan siłę do tej pracy?
Byłem w stanie ciągłego zachwytu nad życiem i właśnie z tego zachwytu rodziła się chęć do pracy, podejmowania wyzwań, do pomnażania talentu. Wychodziłem z założenia, że skoro odkryłem swój talent, to nie mogę go nie wykorzystać, zaprzestać pracy i powiedzieć: „Dałem z siebie dużo, ale bez przesady, nie będę się zaharowywał”. Gdy przyszły pierwsze sukcesy, w ogóle nie brałem pod uwagę, że mogę porzucić marzenia, skoro osiągnąłem już to i owo. Nie, byłem raczej jak mały chłopiec, łobuz z podwórka, który nie wie, że nie może. Rywalizowałem, żeby odkrywać to, co wydawało się niemożliwe. To podejście sprawdzało się na każdym etapie życia, nawet gdy byłem już dojrzałym facetem.
Robert Korzeniowski
Urodzony 30 lipca 1968 r. w Lubaczowie, chodziarz, czterokrotny mistrz olimpijski, trzykrotny mistrz świata i dwukrotny mistrz Europy. Najbardziej utytułowany polski sportowiec pod względem zdobytych tytułów mistrza olimpijskiego. Robert Korzeniowski to także jedyny na świecie chodziarz, który zdobył dwa złote medale (na 20 i 50 km) na tych samych igrzyskach olimpijskich. Gdy był dzieckiem, zdiagnozowano u niego początki astmy i reumatyczną chorobę stawów. Mimo to realizował marzenia o sportowych triumfach, zafascynowany postacią i osiągnięciami Bruce’a Lee. Początkowo trenował judo, potem zainteresował się chodem sportowym. W tej dyscyplinie występował w barwach AZS AWF Katowice, Wawelu Kraków i francuskiego US Tourcoing, wygrywając kolejne mistrzostwa kraju i Europy. Trzykrotnie zdobył też mistrzostwo świata w chodzie na 50 km (lata: 1997, 2001 i 2003), a uzyskany przez niego w Paryżu w roku 2003 wynik 3:36:03 był rekordem świata, oficjalnie zarejestrowanym przez federację lekkoatletyczną (trzy lata później pobił go Australijczyk Nathan Deakes). Największej popularności przysporzyły Robertowi Korzeniowskiemu występy na igrzyskach olimpijskich. Pierwszy start, w Barcelonie (1992), przyniósł przyszłemu mistrzowi duże rozczarowanie z powodu dyskwalifikacji, ale cztery lata później w Atlancie Korzeniowski zawiesił na szyi pierwsze olimpijskie złoto w konkurencji: chód na 50 km. W Sydney (2000) nie tylko obronił tytuł mistrza olimpijskiego w chodzie na 50 km, ale również zdobył drugie mistrzostwo w chodzie na 20 km. Na kolejnej olimpiadzie, w Atenach (2004), po raz trzeci z rzędu obronił tytuł mistrza w chodzie na dystansie 50 km. Bezprecedensowe rekordy przełożyły się m.in. na dwukrotne zwycięstwo w plebiscycie „Przeglądu Sportowego” na najlepszego polskiego sportowca roku (1998 i 2000 r.). Robert Korzeniowski został odznaczony kolejno Krzyżem Kawalerskim, Krzyżem Oficerskim i Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.
Korzeniowski znany jest także z aktywnej działalności na rzecz popularyzacji sportu oraz idei olimpijskiej. Od 2017 r. jest Ambasadorem Dobrej Woli UNICEF. Pełnił też honorową funkcję Ambasadora ds. Tolerancji i Fair Play przy Radzie Europy, jest członkiem Komisji Międzynarodowej PKOl i przewodniczącym Rady Fundacji Aktywnej Rehabilitacji oraz fundatorem Fundacji Roberta Korzeniowskiego, realizującej m.in. projekt wspierania młodych talentów lekkoatletycznych (jako RK Athletics). Gdy mieszkał w stolicy Małopolski i reprezentował klub WKS Wawel Kraków, organizował mityng chodziarski IAAF w Krakowie „Na Rynek marsz!”. Bezpośrednio po zakończeniu kariery sportowej, w 2004 r., podjął pracę w TVP, gdzie w 2006 r. uruchomił kanał tematyczny TVP Sport i został jego pierwszym dyrektorem.