Zdrowie, tak jak pieniądze, zdobywa się w pocie czoła
Już 20 temu rzuciłem nałóg palenia papierosów i postanowiłem biegać, a 10 lat później zacząłem przygodę z morsowaniem, czyli zimowymi kąpielami w przerębli. Z ręką na sercu przyznaję, że – nie licząc pieczenia domowego chleba na naturalnym zakwasie i picia zielonej herbaty – to moje podstawowe uzależnienia.
Początkowo uprawiałem jogging codziennie rano przez pół godziny, od wiosny do późnej jesieni. Po sześciu latach truchtania spotkałem prawdziwych biegaczy na Biegu Śniadaniowym podczas pobytu nad Bałtykiem. Z upływem czasu zacząłem biegać cały rok, w każdych warunkach atmosferycznych, i startować w zawodach. Na początku 5 kilometrów, 10, 15… Potem półmaratony, maratony i wreszcie ultramaratony. Bieganie zahartowało mój organizm i chyba dlatego pierwsza zimowa kąpiel wśród lodu, mimo braku doświadczenia, nie miała skutków ubocznych.
Pandemia nie zmieniła szczególnie mojego podejścia do aktywności fizycznej. Owszem, pierwsze dni restrykcji były szokiem – bo jak to nie wychodzić z domu? Na szczęście nie zdecydowałem się, jak niektórzy moi znajomi, na całkowity lockdown. Do dziś część z nich boi się spotkań z innymi ludźmi. Co rusz łapią infekcje, dopada ich przeziębienie, prawdopodobnie w wyniku obniżonej odporności. Najgorsze jednak są szkody w psychice, będące skutkiem wycofania i odizolowania od świata zewnętrznego.
Kiedy zaczął obowiązywać dystans społeczny, wychodziłem biegać o czwartej lub piątej rano. Szanse na spotkanie innych ludzi były wówczas znikome. Próbowałem biegać w maseczce, ale zauważyłem niepokojące objawy ze strony układu oddechowego. Ostatecznie czas i intensywność treningów ograniczyłem na około dwa miesiące. Poza tym przemęczenie osłabia organizm i łatwiej o złapanie infekcji.
Po poluzowaniu rządowych zakazów stopniowo wracałem do normalnych treningów. Obecnie przez cały rok biegam i kąpię się w naturalnych akwenach. Uważam, że dzięki tym aktywnościom jestem o wiele zdrowszy niż 20 lat temu. Owszem, bieganie długodystansowe niesie ryzyko kontuzji, ale staram się wsłuchiwać w to, co przekazuje mi organizm. Bieganie i morsowanie nie tylko poprawiło moją kondycję i wzmocniło odporność, lecz także ukształtowało mnie w sferze mentalnej. Moje przewodnie hasło to: maratończyk nigdy się nie poddaje.
Jestem sportowcem amatorem i z perspektywy czasu żałuję jednego: że tak późno zdecydowałem się na zdrowy tryb życia. To właśnie aktywność fizyczna pozwala mi cieszyć się dobrym zdrowiem, zarówno fizycznym, jak i psychicznym. Cóż, życie zacina… zaczyna się po czterdziestce 😉 Staram się wciąż marzyć i podejmować nowe wyzwania, bo przecież mam dopiero 30 lat z małym hakiem – przynajmniej w przeliczeniu na jedną nogę!