Mieć plan na każdy dzień, dostosować swoje pasje do nowych warunków
Za moim oknem jawi się inny świat. Inny niż wczoraj, przedwczoraj i kilka dni temu. Świat, w którym nie słychać już szczebiotania wnuków budujących z babcią bazę i nie ma wypraw z koleżankami na basen czy do kawiarenki z lodami. Są za to samotność, strach o najbliższych i puste ulice. Widok przemykających ludzi bez twarzy, z rękoma w gumowych rękawiczkach, puste sklepy i wizja armagedonu tworzona przez środki masowego przekazu przeraziły niejedną osobę. Strach dotknął szczególnie tych, którzy nie mają już 20 lat, ale trzy razy więcej. Ja także poczułam, że coś się kończy, i było mi zwyczajnie żal.
Miałam dwa wyjścia: albo poddać się tej psychozie, albo jak dotąd walczyć o zdrowe ciało i umysł i czerpać z życia pełnymi garściami. Wybrałam to drugie.
Przede wszystkim musiałam dostosować swoje pasje i przyzwyczajenia do nowych warunków. Bo dlaczego miałabym nagle zrezygnować z porannego rozciągania mięśni, ćwiczeń na kręgosłup czy tańca przed lustrem? Robię to przez pół godziny codziennie, by zwalczyć sztywność kręgosłupa, ale też nabrać pozytywnej energii na resztę dnia. Nagroda za wysiłek paruje już w pięknej filiżance. Mimo lęku unoszącego się w powietrzu dzień zaczyna się zwyczajnie.
Rytm mojego dnia musi być zachowany. Żadnego użalania się, bezmyślnego patrzenia się w sufit czy depresyjnych nastrojów. Gdy przychodzi południe, przesadzam kwiaty na balkonie, przemalowuję doniczki na inny kolor albo przeglądam książki, na których lekturę nie miałam dotąd czasu.
W kącie pokoju stoi sztaluga, więc czasem wyjmuję farby i zabieram się do pracy. Temat obrazu musi być wesoły – na przekór wszystkiemu. Same jasne barwy i piękne kwiaty. Nie przeszkadza mi brak talentu, już samo mieszanie w farbach sprawia mi przyjemność.
Gdy kręgosłup zaczyna odmawiać posłuszeństwa, trzeba się ruszyć. Zakładam plecak i wyruszam do sklepu – ale nie tego na dole, wybieram sklepik wiejski cztery kilometry dalej. Maseczka na twarz, kijki w dłonie i ruszam drogą dookoła miasteczka, szerokim łukiem omijając ludzi. Oni tak samo boją się mnie jak ja ich. Po drodze spotykam sąsiadów, nie rozmawiamy, wystarczy samo „dzień dobry”. Oto samotność w tłumie – niby razem, a jednak osobno. Gdy wracam zmęczona, pozwalam sobie na krótką drzemkę, nie mogę przecież odmówić organizmowi tego, co mu trzeba. On wie, co jest dla mnie najlepsze.
Ale dosyć samotności! Włączam komputer, słyszę perlisty śmiech wnuków, pełen troski głos dzieci i codzienne pytanie: „Mamo, jak się czujesz?”. Z uśmiechem odpowiadam: „Sama ze sobą? Bardzo dobrze!”. I nie kłamię, naprawdę wykorzystuję ten trudny czas na bycie sama ze sobą.