Sportowe zaangażowanie zostało mi do dziś
Rozmowa z Haliną Wojno
Wśród pani znajomych przeważają osoby aktywne?
Obracam się przede wszystkim w gronie byłych olimpijczyków z moich okolic, czyli Dolnego Śląska. To osoby, które zazwyczaj w niedługim czasie po zakończeniu kariery wracają do aktywności. Najczęściej do swojej dyscypliny, a jeśli z jakichś względów nie mogą jej uprawiać, zabierają się za coś innego: bieganie, jazdę na rowerze, wycieczki piesze, wspinaczkę górską. Osobom, które całe swoje życie wiązały ze sportem, ciężko nagle usiąść w miejscu i zrezygnować z pasji.
Czy seniorom, dla których sport w młodości nie był pasją, trudniej przekonać się do ruchu?
Pierwsze kroki zawsze są trudne, dlatego polecam aktywność w grupie, na przykład nordic walking w towarzystwie znajomych. Wystarczą do tego 2–3 osoby, jakiś park. Może dlatego, że sama wybrałam dyscyplinę zespołową, zalecam podejmowanie aktywności w grupach. Jest po prostu raźniej: jeden drugiemu pomoże, podpowie, można porozmawiać.
Pani także zaczynała karierę w gronie rodzinnym, razem z siostrami.
Tak. Pochodzę ze Słupska i uczęszczałam do szkoły, gdzie były wspaniałe warunki do rozwijania sportowych pasji. Dwaj wuefiści byli zwariowani na punkcie aktywności fizycznej i udostępniali nam salę od rana do wieczora. Zimą graliśmy w rozmaite gry zespołowe, między innymi w siatkówkę. Latem z kolei zajęcia były na zewnątrz i ćwiczyliśmy wszystko, co wiązało się z lekkoatletyką. Mieliśmy nawet strzelnicę nad stawem i w ramach przygotowania wojskowego uczyliśmy się strzelać ze starych KBKS-ów.
Siostry poszły w ślad za mną, choć nie od razu. Najpierw w ’63 roku sama przeniosłam się do Świdnicy do zespołu pierwszoligowego.
W wieku 16 lat?
Tak, 3 lata później sprowadziłam całą rodzinę. Mój tato zmarł i stwierdziłam, że razem będzie nam lżej. Dzięki pomocy Klubu Polonia Świdnica dostaliśmy mieszkanie. Wtedy też siostry zaczęły interesować się siatkówką.
Cała rodzina pojechała za uzdolnioną nastolatką, która rozpoczynała karierę?
Zdawałam sobie sprawę, jak ciężko będzie mamie samotnie wychowywać trójkę rodzeństwa. Uznałam, że razem jakoś to zorganizujemy. Mama szybko zaczęła nam kibicować, natomiast siostry skupiły się na sporcie. Wystarczała im szkoła, po południu trening, a sobota, niedziela – mecze wyjazdowe. Przede wszystkim liczył się ruch. Gdy wchodziły na boisko, były dumne jak pawie, jak aktorki wychodzące na scenę. To było duże przeżycie.
A chwilę wcześniej zobaczyły swoją siostrę w reprezentacji Polski?
Tak, to był ’62 rok, akurat Czarni Słupsk zdobyli mistrzostwo Polski juniorek. Początkowo oczywiście nie grałam w kadrze. Najpierw tylko się przyglądałam, poznawałam zawodniczki, trenera. Do czasu zakończenia szkoły średniej powoływano mnie wtedy, kiedy mogłam pojawić się na zgrupowaniach, a więc głównie latem, ewentualnie w czasie świąt.
Również siostry szybko trafiły do kadry narodowej. Szczególnie najmłodsza, Jadzia, miała niesamowitą smykałkę od gry, niestety była troszeczkę za niska. Nigdy jednak nie grałyśmy wszystkie w jednej drużynie.
Czym dla dziewczyny wchodzącej dopiero w dorosłość była gra w reprezentacji i obecność na igrzyskach?
Nie myślałam wtedy o tym. Ważna była sama gra, zespół. Nasze przyjaźnie przetrwały do teraz. Ostatnio spotkałyśmy się na 80. urodzinach Krysi Rawskiej, z domu Czajkowskiej, naszej kapitan z Meksyku. Do niedawna spotykałyśmy się regularnie – każda z nas organizowała zjazd w innym zakątku Polski. Zostało w nas coś takiego, co wówczas pomagało nam osiągać świetne wyniki na świecie.
Buntuję się, gdy komentatorzy mówią o najlepszych wynikach siatkarek w historii, podając za przykład mistrzostwa Europy z 2003 i 2005 roku. Przecież my zdobyłyśmy dwa medale olimpijskie w ’64 i ’68. Była też masa tytułów wicemistrzyń i brązowych medalistek świata. A poza tym jeszcze sporo trofeów w Lidze.
Wyjazd do Meksyku w 1968 roku był stresujący z tego powodu, że 4 lata wcześniej w Japonii Polki zdobyły medal?
Nie odczuwałyśmy presji. Czuły ją może starsze zawodniczki, które grały w poprzedniej drużynie olimpijskiej.
Nas martwiło co innego – otóż w ’68 roku polskie wojska weszły do Czechosłowacji jako przedstawiciele Układu Warszawskiego. Na początku nie wiedziałyśmy nawet, czy nasza reprezentacja pojedzie na olimpiadę. Strasznie dużo nerwów nas to kosztowało. Władze podjęły decyzję, by wszyscy byli gotowi, a co wyjdzie, to wyjdzie.
W końcu pojechaliśmy, ale w Meksyku pojawił się kolejny problem. Nasze koleżanki Czeszki po prostu pluły na nas. Trochę je rozumiem, ale one też powinny nas rozumieć. Przecież to nie my, siatkarki, wjechałyśmy do nich czołgami!
Przystąpiłyśmy do meczu bardzo skoncentrowane, choć byłyśmy trochę nieobecne na boisku. Poza tym to był sezon, w którym Czeszki wygrywały z nami wszystkie spotkania, nawet te, w których prowadziłyśmy 2:0. Na olimpiadzie byłyśmy jednak zawzięte i wszystko nam wychodziło. Czeszki z kolei grały usztywnione – tak chciały z nami wygrać, że ostatecznie przegrały. Dzięki temu otworzyły nam drogę do brązowego medalu, ostatniego zresztą dla Polski.
Meksyk to były specyficzne igrzyska?
Pod wieloma względami. Po pierwsze dlatego, że były rozgrywane bardzo wysoko – 2 tysiące 240 metrów nad poziomem morza – i wielu zawodników poległo ze względu rozrzedzone powietrze. Szczególnie było to widoczne w biegach na 400 metrów czy w sztafecie 4 razy 400.
Poza tym było to ostatnie wesołe, beztroskie święto sportu. Na teren wioski olimpijskiej mógł wejść każdy, nie było takich wymogów bezpieczeństwa, jakie wprowadzono po zamachu w Monachium. Zresztą później domy, w których mieszkali olimpijczycy, miały zostać przeznaczone na sprzedaż dla ludności. Ludzie, korzystając z okazji, przychodzili i oglądali całą wioskę. Nie było jedynie wstępu do specjalnie utworzonej wioski olimpijskiej dla kobiet.
Stworzono też bardzo dużo miejsc jak świetlica czy amfiteatr, w którym ciągle coś się działo. Za darmo słuchaliśmy muzyki, bawiliśmy się wspólnie ze wszystkimi. Meksykanie chętnie nawiązywali kontakty z olimpijczykami. Wystarczyło, że dostrzegli na bluzie czy koszulce nazwę kraju, i wołali: „Cześć, Polonia, cześć!”. Ale odbyliśmy też lekcję pokory…
To znaczy?
Wydawało nam się, że jako kraj liczymy się na świecie. Tymczasem na olimpiadzie ludzie nas pytali: „A gdzie leży Polska?” i obstawiali, że w Afryce lub Azji! Nikomu do głowy nie przyszło, oczywiście oprócz Europejczyków, że to kraj leżący pomiędzy dwoma wielkimi mocarstwami.
Tragedia w Monachium
Podczas letnich igrzysk olimpijskich w Monachium w 1972 r. członkowie palestyńskiej organizacji terrorystycznej Czarny Wrzesień wzięli za zakładników 11 członków izraelskiej drużyny olimpijskiej. Zażądali wypuszczenia 234 Palestyńczyków i innych niearabskich więźniów przetrzymywanych w Izraelu oraz 2 niemieckich terrorystów przetrzymywanych w niemieckich więzieniach, a następnie umożliwienia im przedostania się do Egiptu. Aby podkreślić determinację, wyrzucili przez drzwi frontowe ciało trenera zapasów Moshe Weinberga.
Po kilkunastogodzinnych negocjacjach na monachijskim lotnisku doszło do nieudanej próby odbicia zakładników. Wszyscy zginęli. W zamachu poległ także oficer niemieckiej policji i 5 z 8 zamachowców.
Tragiczne wydarzenia spowodowały, że pierwszy raz w historii nowożytnych igrzysk olimpijskich zawieszone zostały wszystkie konkurencje. Szóstego września w uroczystościach żałobnych na stadionie olimpijskim wzięło udział 80 000 widzów i 3000 sportowców. Finalnie dokończono jednak pozostałą część igrzysk, choć członkowie izraelskiej reprezentacji wycofali się i opuścili Monachium.
Pod koniec lat 70. wyjechała pani do Włoch. To był dobry pomysł na ostatni etap kariery zawodniczej?
Grałam tam dwa sezony, najpierw w Bergamo. To był bardzo dobry klub, a jego właścicielem był producent fińskich telewizorów Salora. Dobrze wspominam ten okres. Weszłyśmy do pierwszej ligi, do serii A, i utrzymałyśmy się w kolejnym sezonie. Niestety skończyło się finansowanie i wyjechałam do Potenzy. To miasto leżące ponad 200 kilometrów na południe od Neapolu. Dawniej zsyłano tam więźniów, a ci po odbyciu kary po prostu się tam osiedlali, zakładali rodziny, gospodarstwa, i tak z czasem miasto się rozwinęło. Pod koniec listopada ’80 roku doszło jednak do tragicznego trzęsienia ziemi. Miasto zostało zupełnie zniszczone.
Była pani wtedy na miejscu?
Tak, w popłochu uciekałam z domu. Była akurat sobota, czekałam na męża, który miał turniej w Jugosławii. Zadzwonił, że przyjedzie kolejnego dnia, bo musi dłużej zostać w Mariborze – mieliśmy tam znajomego trenera reprezentacji judo Jugosławii. I zaraz po tym telefonie wszystko zaczęło się trząść. Sala naszego klubu uległa zupełnej destrukcji, może dlatego, że była zbudowana na zboczu góry. Tamtego dnia wyjątkowo nie poszłam na salę z koleżankami, bo czekałam właśnie na męża. A wiem, że działy się tam dantejskie sceny – ludzie skakali z najwyższych miejsc, żeby znaleźć się jak najszybciej na dole, przy wyjściu. Wielu ludzi zginęło. Najwięcej – w nowo wyremontowanym kościele na wzgórzu, gdzie akurat odprawiano mszę świętą, pierwszą po remoncie kościoła, i przyszło wiele starszych osób z małymi dziećmi. Ta tragiczna historia zakończyła włoski etap mojej kariery.
Jak po powrocie do kraju godziła pani aktywność sportową z obowiązkami matki?
Z trudnościami. To były lata 80., w Polsce prawie wszystko na kartki. Trzeba było mieć znajomych na wsi, żeby załatwić ziemniaki, dobre warzywa, a przede wszystkim mięso. Już nie mówiąc o miodzie czy innych rzeczach. Takie wyjazdy na wieś zabierały czas potrzebny na treningi.
Druga sprawa to kwestia mentalna. Prowadzenie domu wymaga czasu – a to trzeba coś zorganizować, coś kupić, jakieś dziury załatać. To wszystko odciągało od treningów. Po urodzeniu najstarszej córki w 1972 roku próbowałam to pogodzić i nawet wróciłam na rok do kadry, ale ostatecznie stwierdziłam, że tak się nie da. Miałam przecież małe dziecko, a wtedy nie było telefonów komórkowych, żeby zadzwonić, dopytać, porozmawiać z dzieckiem. Tęskniłam, myślałam o dziecku i w końcu stwierdziłam, że koniec, tak dłużej nie da rady.
Rozstanie ze sportem było bolesne?
Nawet jeśli tak, to wszystko rekompensował mi syn, który zaczął się uśmiechać, chodzić, przytulać się, gaworzyć. Sama zresztą czułam się zmęczona. W kadrze dużo się zmieniło, był napływ młodych zawodniczek, a starsze nie chciały grać, bo nie widziały już możliwości na sukcesy. W związku z tym to był raczej naturalny krok.
Pani córki wybrały podobną drogę.
Trudno, żeby nie wybrały – dzieci nierzadko jeździły z nami na treningi i obozy, stale przebywały w gronie sportowców. Mąż zresztą był trenerem judo.
Iwona bardzo szybko zaczęła pływać, druga córka również. Wiązano z nimi duże nadzieje, ale sporty wodne im nie odpowiadały. Iwonę zauważono w końcu na biegach przełajowych. Zjawił się trener ze Ślęzy Wrocław, zaprosił ją do koszykówki, my się zgodziliśmy. Anię z kolei wypatrzył pan Zachemba, trener Gwardii Wrocław, zaproponował jej siatkówkę.
I tak obie pięły się w swoich dyscyplinach, były w reprezentacji juniorek i kadetek. Anka trafiła do reprezentacji polski juniorek, startowała na mistrzostwach świata w Portugalii. Iwona z kolei wyjechała na zaproszenie do Stanów Zjednoczonych, do jednego z tamtejszych klubów. Grała w kilku różnych klubach, poznała język, kraj i zdecydowała się zostać w USA. Dziś ma już amerykańskie obywatelstwo, we wrześniu tego roku miną 22 lata od jej wyjazdu.
Ania z kolei zapałała miłością do Norwegii. Była tam kilka razy, wyjechała jako zawodniczka. Później pomagała jako trener.
Pamięć o sukcesach
W 2008 r. Halina Wojno została uhonorowana miejscem w Alei Gwiazd polskiej siatkówki w Miliczu.
Jest także laureatką 48. Konkursu Fair Play PKOl (wyróżnienie w kategorii „Kariera sportowa i godne życie po jej zakończeniu”). „Aktywne życie sportowe prowadziła przez 20 lat. Halina Aszkiełowicz-Wojno, jako wiceprezes Regionalnej Rady Olimpijskiej we Wrocławiu, sprawująca swoją funkcję drugą kadencję, organizuje liczne imprezy sportowe na terenie Dolnego Śląska i Opolszczyzny, uczestniczy aktywnie w licznych spotkaniach z młodzieżą, promując ideę olimpijską. Jest osobą integrującą środowisko sportowe i olimpijskie Dolnego Śląska” – czytamy w uzasadnieniu decyzji.
Wyobraża pani sobie życie bez sportu?
Nie. Od początku coś mnie ciągnęło do sportu. Nauka przychodziła mi z dużą łatwością, miałam dzięki temu sporo czasu i spędzałam go w dużej mierze na podwórku: jakieś skoki, odbijanie piłki z koleżankami. Dodatkowo w szkole poświęcano dużo uwagi osobom, które lgnęły do sportu. Stratowałam więc w zawodach w najrozmaitszych dyscyplinach. To sportowe zaangażowanie zostało mi do dziś.
Wciąż włącza się pani w działalność sportową?
Tak. Do sportu, tyle że amatorskiego, wróciłam po urodzeniu syna. Najpierw w zakładzie pracy utworzyłam drużynę – jeździliśmy po całej Polsce, organizowaliśmy zawody. To były świetne wyjazdy, tym bardziej że występowałam jako grająca trener – konfrontacja z mężczyznami była dla mnie dodatkowym wyzwaniem. Bardzo mi się podobało to, że mogę wyjechać, tworzyć zespół. Wtedy zupełnie inaczej się pracuje. Trwało to kilka dobrych lat, do czasu reorganizacji zakładu pracy, podczas której zmniejszono zatrudnienie. Później miałam epizod z koleżankami z Gwardii Wrocław. Wynajmowałyśmy salę i w ramach treningu rozgrywałyśmy naprawdę zacięte mecze.
Działam aktywnie w Regionalnej Radzie Olimpijskiej. Często z grupą byłych olimpijczyków otrzymujemy zaproszenia na spotkania z młodzieżą. Ostatnio byliśmy w Kamieńcu Wrocławskim: padały niecodzienne pytania, na przykład o znicz olimpijski – niektórzy wręcz nie wiedzieli, co odpowiedzieć. Po spotkaniach młodzi często podchodzą do nas, pytają, jak zacząć, do kogo się zgłosić. Przy okazji tych spotkań postanowiliśmy przedstawiać cały rytuał olimpijski, czyli zapalenie znicza, wywieszenie flagi, hymn olimpijski, państwowy i tak dalej. Dbamy o to, by była to uroczysta chwila.
Takie momenty pozwalają przełamywać międzypokoleniowe bariery?
Tak, zdecydowanie. Muszę powiedzieć, że początkowo niewielu olimpijczyków jeździło z nami. Wydawało im się to dość odległe, że co oni tam będą robić, co tam w ogóle opowiadać… W tej chwili na spotkania musimy jeździć 3–4 samochodami, żeby pomieścić niekiedy nawet 16 osób. Na spotkania wybierają się głównie ci zawodnicy, którzy już zakończyli pracę zawodową. Chociaż ostatnio była też z nami pani Urszula Włodarczyk z Wrocławia, dyrektor Departamentu Sportu Wyczynowego w Ministerstwie Sportu i Turystyki, trzykrotna olimpijka i wspaniała koleżanka.
Sylwetka:
Halina Wojno (Aszkiełowicz) – urodziła się w 1947 r. w Słupsku. Siatkarka grająca na pozycji atakującej, brązowa medalistka olimpijska z Meksyku (1968), wicemistrzyni Europy (1967), brązowa medalistka mistrzostw Europy (1971) – wystąpiła ze swoją młodszą siostrą Jadwigą. W reprezentacji Polski rozegrała łącznie 177 spotkań. Brała udział w mistrzostwach świata w 1970 r. Ostatni raz w biało-czerwonych barwach wystąpiła 4 października 1973 r. w towarzyskim spotkaniu z Meksykiem. Jej mąż był trenerem judo w AZS AWF Wrocław i reprezentacji Polski na akademickich mistrzostwach świata w Brazylii. W ślady matki poszła także córka Anna, która była pierwszoligową siatkarką.