O rany, zdobyli to, o czym marzyli, może i ja tak mogę?
Rozmowa z Jackiem Wszołą, rekordzistą świata i Europy w skoku wzwyż, złotym i srebrnym medalistą igrzysk olimpijskich w Montrealu i Moskwie
Od lat opowiada pan o tym, co wydarzyło się na igrzyskach w Montrealu w 1976 r., tak lekko, jakby sięgnięcie po złoto to była bułka z masłem.
Bo dziennikarze podnoszą rangę wydarzenia do niepojętego poziomu, sugerując odbiorcom, że sport to jakaś niebywale ciężka praca. To nakręca uwagę, a w moim odczuciu nie ma żadnego pokrycia w rzeczywistości: po prostu wychodzi się na stadion i robi pewne rzeczy, których nauczenie się zabrało jakiś czas – ale czas przyjemny, bo trening to nie tylko wysiłek, lecz także kontakt z rówieśnikami, rywalizacja, ruch, czyli coś, co młody człowiek ma we krwi. Okej, sport wymaga wyrzeczeń, lecz stanowią one konsekwencję obrania pewnej drogi. W cywilizowanych krajach dziecko nie może podjąć pracy, za którą otrzymuje wynagrodzenie, to zakazane prawem, tymczasem dzieci uprawiają sport i się tego nie kontroluje. Dlatego podkreślam, że sport powinien przynosić radość i być odskocznią od godzin spędzonych nieruchomo w szkolnej ławce. Powinien też być dostępny dla wszystkich, przy czym chodzi mi o sport w szerokim znaczeniu, bo może nim być nawet gra w berka.
Dziś cywilizacja stoi przeciwko takiemu myśleniu – istnieje tak wiele rozrywek niezwiązanych z aktywnością fizyczną, że nakłonienie dzieci do ruchu jest bardzo trudne.
Tym większy obowiązek spoczywa na ludziach, którzy to rozumieją.
Nie znam innego mistrza olimpijskiego, który mówiłby w taki sposób o zdobytym przez siebie – i to w wieku niespełna 20 lat! – złocie. Złoci medaliści mówią zazwyczaj o latach poświęceń i ciężkiej walce. Pan stara się trochę ten patos unieważnić, chociaż – jak wiemy z pańskiej historii – sportowa kariera kosztowała pana dużo bólu fizycznego.
Ból nierozłącznie wiąże się z przekraczaniem pewnych barier, bo żeby zrobić postęp, trzeba dołożyć coś od siebie, a najprostszym sposobem jest podnoszenie obciążeń treningowych. To z kolei niesie ryzyko przekroczenia granicy wytrzymałości organizmu. Jest ono wpisane w życie sportowca, ale nie tylko: wszyscy ludzie pracujący fizycznie znają ból zmęczenia. To normalne.
Czy jeśli jest się synem Romana Wszoły, w swoim czasie jednego z najbardziej znanych trenerów lekkoatletyki młodzieżowej, to człowiekowi pisana jest taka droga, jaką pan przeszedł?
Pytanie jest proste, odpowiedź – bardzo trudna. Otóż ja nie przejawiałem większej chęci do wyczynowego uprawiania sportu w czasie, kiedy należałoby podejmować związane z tym decyzje. Uznałem, że to, co robię, wystarczy, a robiłem to, co moi rówieśnicy w tamtych czasach – bo normalne było wtedy, że dzieciak po szkole rzucał tornister gdzieś pod trzepakiem i tłukł w piłę albo ganiał jak szalony naokoło bloku. Jak pan słusznie zauważył, dzisiaj jest zupełnie inaczej i pewnie się to nie zmieni, jeżeli się jakoś nie przeorientujemy. Jednak jako syn dwojga wuefistów i trenerów – bo nie można tu zapominać o mojej mamie i jej roli – miałem styczność z kulturą fizyczną codziennie, a szczególnie w okresach przerw w nauce, kiedy organizowano obozy. Jeździłem na nie raz z mamą, raz z tatą. Jak jechałem z mamą, trenerką gimnastyki, to przewalałem się po materacach, wspinałem na jakieś przyrządy gimnastyczne, między innymi konia, choć oczywiście nie skakałem przez niego, bo byłem za mały. Moja ruchliwość objawiała się na każdym kroku. Ja nie chodziłem, ja skakałem, biegałem. Przypomina mi o tym często ojciec, podkreślając, że nigdy nie szedłem prostą drogą, tylko tu podskoczyłem na krawężnik, tu wybiłem się z betonowej barierki, skacząc metr do przodu, wracałem i tak dalej.
Sportowa rodzina
Jacek Wszoła pochodzi z rodziny, w której aktywność fizyczna odgrywała ogromną rolę. Jego matka – Kazimiera z domu Traczyk – zaraz po wojnie trenowała gimnastykę w warszawskiej Skrze i Legii. W 1954 r. poślubiła Romana Wszołę, wybitnego lekkoatletę i trenera, w tamtym czasie biegacza AZS AWF Warszawa, z którym studiowała na tym samym roku na akademii wychowania fizycznego. Już jako około trzyletnie dziecko Jacek Wszoła pojechał na swój pierwszy obóz sportowy gimnastyczek Legii do Braniewa – wtedy jako obserwator. To pod wpływem matki, również nauczycielki WF-u w szkole podstawowej, do której uczęszczał, zaczął trenować gimnastykę. Po zmianie szkoły Jacek spotkał wuefistę Jana Hojarczyka, który zainteresował go skokami wzwyż. Skoki wzwyż i w dal, w formie zabawy i rodzinnej rywalizacji, praktykował także z ojcem. Roman Wszoła został pierwszym pozaszkolnym trenerem swojego syna i od 1974 r. przygotowywał go do zawodów.
Nosiło pana.
Nosiło mnie, i tak było zawsze. Czy to był jakiś sygnał? Pewnie tak. Nikt mi nie mówił: „Nie biegaj, bo się spocisz” ani: „Przewrócisz się i się ubrudzisz”. Nikt mi nie stawiał żadnych tam. Później ta niczym nieskrępowana aktywność objawiła się w zdolności do przyswajania pewnych ruchów, koniecznych na przykład do treningu gimnastyki, którą ćwiczyłem przez dwa lata. To był właśnie ten okres, kiedy dzieciak powinien zacząć się orientować na sport, jeżeli coś ma z tego w przyszłości wyniknąć. Bo przyswajalność ruchów to jedno, a utrwalenie sobie pewnych nawyków ruchowych, biorąc pod uwagę dalszy rozwój i ewolucję techniczną, to drugi element, decydujący o tym, co niektórzy nazywają talentem.
Powiedział pan, że w cywilizowanych krajach nie można zmuszać dzieci do pracy. Jednak pańska sportowa droga od dzieciństwa do 19. roku życia także była jakimś rodzajem pracy. Jak ona konkretnie wyglądała?
Byłem wtedy członkiem klubu sportowego i chodziłem na zajęcia, ale w tych czasach dziecko miało też swoją dawkę aktywności po szkole i w moim przypadku często była ona o wiele dłuższa i intensywniejsza niż treningi. Dzieci mają ogromny zapas energii, zwłaszcza po kilku godzinach spędzonych nieruchomo w ławce. Mają również bardzo duże możliwości regeneracji: dzień po wysiłku są świeże i gotowe do kolejnej dawki aktywności, znowu poprzedzonej kilkoma godzinami nauki. To cały przepis – nie na sukces sportowy, lecz na zdrowie.
Przejdźmy do 1976 r. i pańskich pierwszych igrzysk olimpijskich. Czy wybierał się pan na inny kontynent z przekonaniem, że jedzie po olimpijski medal?
Z absolutnym przekonaniem. Może nawet zbyt optymistycznym.
Wśród zdobywców trofeów olimpijskich panują zasadniczo dwa sprzeczne poglądy. Są tacy, według których obiecywanie – nawet samemu sobie – triumfu może przynieść rozczarowanie, i tacy, którzy mówią: trzeba jechać po zwycięstwo. Tak jak Hubert Wagner powiedział o swojej drużynie przed Montrealem.
Miał podstawy, żeby tak mówić, bo przeprowadził swoich siatkarzy przez cały proces przygotowawczy, poza tym dwa lata wcześniej zostali mistrzami świata.
Wspomniałem o nich, bo kiedy sięgnął pan po złoto, powiedział pan, że ostateczną inspiracją do zwycięstwa było właśnie to, co chwilę wcześniej zrobili siatkarze Wagnera.
Siatkówka była mi bliska ze względu na charakter pracy zawodników. Niektórzy siatkarze, jak Rysiek Bosek, skakali po prostu nieprawdopodobnie, imponowało mi to. Wtedy już zaczynałem skakać podobnie, ocierałem się o kadrę Polski, a zadomowiłem się w niej w ’74, kiedy przyszły pierwsze sukcesy – zająłem na przykład piąte miejsce na mistrzostwach Europy w Rzymie. Jechałem na igrzyska z dużym bagażem doświadczeń z poważnych imprez. Startowałem też wcześniej na kilku stadionach olimpijskich, na przykład w Rzymie i w Atenach, więc ogromne obiekty nie robiły na mnie wrażenia.
W ekipie, która wyjechała na igrzyska w 1976 r. i zdobyła dla Polski bardzo dużo medali, było wiele indywidualności. Miał pan wówczas poczucie, że dzieje się coś ważnego i jest pan częścią ciekawego kawałka historii?
Igrzyska olimpijskie to od czasów pierwszych nowożytnych igrzysk najważniejsza impreza sportowa w kulturze światowej. Obecnie, i jest w tym coś fascynującego, Międzynarodowy Komitet Olimpijski buduje jej mit na czystym marketingu. Kiedyś wyglądało to inaczej: gdy ja startowałem, Karta Olimpijska miała zupełnie inne brzmienie i cała otoczka igrzysk również była inna. Wtedy był to prestiżowy start, który odbywa się raz na cztery lata, a jego wyjątkowość polegała na tym, że choć oczywiście niektórzy zawodnicy startowali wielokrotnie, tak jak Irena Szewińska, byli też tacy, którzy ocierali się o możliwość wyjazdu i nigdy im się nie udało.
Złote
igrzyska
Podczas letnich igrzysk olimpijskich w 1976 r. w Montrealu Polacy odnieśli wiele sukcesów. W rezultacie wydarzenie nazwano „złotymi igrzyskami”. Zmagania w Kanadzie były drugimi zawodami, które transmitowano w kolorze w polskiej telewizji. Ogółem startowało 207 polskich sportowców, którzy zdobyli 26 medali: 7 złotych, 6 srebrnych,
13 brązowych.
Na 1. miejscu podium stanęli: Irena Szewińska startująca w biegu na 400 m;
Tadeusz Ślusarski w konkurencji skok o tyczce (na zdjęciu obok); bokser Jerzy Rybicki; Janusz Pyciak-Peciak, pięcioboista nowoczesny; zapaśnik Kazimierz Lipień; Jacek Wszoła startujący w skoku wzwyż oraz męska drużyna siatkarska Huberta Wagnera.
Dla kogoś, kto nie ma jeszcze 20 lat, znalezienie się w takim gronie i zdobycie złotego medalu musi być niczym sen.
Patrzyłem ze stadionu na zwycięstwa Ireny Szewińskiej i Tadeusza Ślusarskiego, na biegi Bronka Malinowskiego i sztafety 4 × 400 metrów zakończone zdobyciem srebrnych medali. Byłem więc poniekąd częścią tego widowiska. Czułem się trochę tak, jakbym się unosił, myślałem: „O rany, zdobyli to, o czym marzyli, może i ja tak mogę?”. Później wystarczyło to przekuć na własne potrzeby, ale przy tym nie namyślać się zbyt długo, tylko po prostu iść na stadion na finał.
Pańskiemu zwycięstwu towarzyszyła także pewna szczególna sceneria, dziś powiedzielibyśmy, że hollywoodzka: deszcz, rywalizacja z reprezentantem gospodarzy i z amerykańską gwiazdą, wówczas rekordzistą świata. Na ile był pan świadomy tych okoliczności i jak pan je odbierał tuż po zwycięstwie?
Nie rozważałem tego, co się dzieje, w jakichś nadzwyczajnych kategoriach, ale też nie traktowałem jako kolejnego dnia w pracy. Przede wszystkim czułem wielką ulgę, że to już, bo konkurs był niezwykle wymagający fizycznie: trwał długo, było zimno, cały czas padał deszcz. Po pierwszym skoku już nie miałem się w co przebrać, żeby zachować resztki ciepła. W chwili, kiedy byłem pewny wygranej, narodził się dodatkowy plan: pobić rekord Europy. Nie udało się, ale specjalnie mnie to nie zmartwiło. A później były standardowe rzeczy, które są po większości ważnych zawodów, czyli kontrola antydopingowa i konferencja prasowa. Zagadał ją Dwight Stones – tłumaczył się dziennikarzom ze swojego kraju z przegranej i z tego, że obraził francuskich Kanadyjczyków, wyjeżdżając wcześniej z wioski olimpijskiej. Bardzo im się to nie spodobało – tupali i gwizdali w czasie eliminacji – dlatego na finał przyniósł koszulkę z napisem „I love French Canadians”. Myśmy z Gregiem Joyem słuchali, trochę znużeni, bo to zaczynało być przydługie.
Pomogły metody taty
Podczas zawodów w skoku wzwyż na igrzyskach olimpijskich w Montrealu w 1976 r. panowały trudne warunki atmosferyczne. Konkurs trwał ok. 4 godzin, a w trakcie padał ulewny deszcz i panował przenikliwy chłód. Żaden z zawodników nie spodziewał się takich okoliczności ani tak długiej rywalizacji. Najpoważniejszym przeciwnikiem Jacka Wszoły był reprezentant Kanady Greg Joy. W przeciwieństwie do pozostałych zawodników Wszoła był przygotowany na start w deszczu, chociaż jak wszystkim dokuczały mu chłód i przemoknięte ubrania. Podczas treningów, by przełamać rutynę i przygotować syna na różne okoliczności, Roman Wszoła polewał rozbieg wodą, co miało zasymulować warunki deszczowej pogody. Choć przez te praktyki Jacek Wszoła zniszczył parę butów (a na sezon zawodnikowi przysługiwały dwie pary o jakości dalece odbiegającej od produktów zachodnich), to przygotowało go to na ulewę, która zaskoczyła olimpijczyków w Montrealu.
Stonesowi na pewno trudno było zaakceptować brązowy medal.
Trudno, bo był w moim wieku, kiedy cztery lata wcześniej zdobywał brąz na igrzyskach w Monachium. Potem pobił rekord świata, a w roku olimpijskim, bodaj w Filadelfii, go poprawił. Wydawało się, że nic nie może stanąć mu na przeszkodzie. Tymczasem pojawiło się dwóch gości młodszych od niego o ten jeden okres olimpijski.
Grega Joya też pan postawił w niełatwej sytuacji: był najlepszym lekkoatletą Kanady tego roku i walczył w swoim kraju, więc pewnie oczekiwania wobec niego były ogromne.
Poznaliśmy się z Gregiem rok wcześniej na zawodach w Londynie. Rozwijaliśmy się w podobny sposób, poprawiając się stopniowo, zgodnie z naturalnym rytmem właściwym dla wieku. Przede wszystkim to Gregowi zawdzięczamy fakt, że 50–60 tysięcy ludzi siedziało wtedy do końca na stadionie.
Ale nie byli to ludzie, którzy kibicowali Jackowi Wszole.
Nie, ale zachowywali się fantastycznie. Nawet Stones, gdyby nie przyniósł tej nieszczęsnej koszulki, zostałby przyjęty może nie tyle życzliwie, ile z należnym szacunkiem, bo to cywilizowany naród, który nie kopie leżącego.
Co dzieje się w życiu Jacka Wszoły po powrocie z Montrealu?
Sporo się w nim zmienia. Przede wszystkim zacząłem być traktowany jak dobro narodowe, co ma jedną irytującą cechę: uznawano mnie też za własność narodową. Coś za coś. Moje sportowe życie również się zmieniło, bo wdarłem się do elity światowej lekkoatletyki. A to, mimo przepisów o amatorstwie, miało swój wymiar komercyjny. Miałem porównanie do lat ’74 i ’75 – na tych samych zawodach traktowano mnie zupełnie inaczej.
Wiele lat później powiedział pan, że gdyby rzecz działa się współcześnie, to zmonetyzowałby pan swój talent i swoją pozycję, zarabiając kilka milionów dolarów i być może szybciej kończąc karierę sportową.
Z niczego się nie wycofuję. Można także spojrzeć na to inaczej: gdybym urodził się 10–12 lat wcześniej, to byłbym w sytuacji Janusza Sidły i innych członków Wunderteamu, którzy osiągali nieprawdopodobne wyniki i nie mieli z tego absolutnie nic. Fascynujące były opowieści Władka Komara o tym, w jaki sposób próbował zdyskontować swój sukces i to, że chętnie zapraszano go na duże zawody międzynarodowe. Nie zarabiał na nich, a jakoś musiał – korzystał więc z możliwości wywożenia i przywożenia różnych rzeczy. W moich czasach lekkoatleci, którzy nie osiągali większych sukcesów, też robili wszystko, żeby wykorzystać wyjazd za granicę. Przy czym nie miało specjalnego znaczenia, czy jechało się do Bułgarii, Austrii, czy Francji – trzeba było tylko mieć dużo wyobraźni, wiedzy i energii. Ja nie musiałem robić tego, co oni, bo w tym czasie lekkoatletyka już zaczynała przynosić pieniądze.
Kazimierz Zimny, brązowy medalista z 1960 r., opowiadał mi kiedyś, jakim wydarzeniem był dla niego fakt, że po raz pierwszy miał takie buty, na jakich naprawdę mu zależało. Wciąż myślał o tym z głębokim poczuciem wdzięczności. Mocno mnie to poruszyło.
Potrafię sobie to wyobrazić, bo też miałem moment, kiedy bardzo chciałem mieć dobre buty, a w magazynie w związku były jedynie takie bodajże o półtora numeru za duże. Nawet na to nie patrzyłem, wiedziałem, że napcham sobie waty w czubki i to i tak będą moje najlepsze buty.
Wspomniał pan, że po Montrealu stał się częścią światowej elity lekkoatletycznej. Czy jadąc na igrzyska do Moskwy w 1980 r., zakładał pan, że pojawi się ktoś taki jak Gerd Wessig i nie stanie pan na najwyższym stopniu podium?
Musiałem to zakładać, bo w sporcie nie da się nic wyreżyserować. Można sobie coś planować, ale zawsze może pojawić się ktoś z innym scenariuszem i go zrealizować. Jechałem do Moskwy mocny, gotowy na kolejny sukces. Wiedziałem, że mistrzostwo NRD zdobył zawodnik, który poprawił się o prawie 10 centymetrów od poprzedniego sezonu – a to bardzo, bardzo dużo – i na igrzyska przyjechał z wynikiem 2,30 metra. W pewnym sensie przechodził ścieżkę, którą ja przeszedłem cztery lata wcześniej, kiedy raz, drugi, trzeci poprawiałem rekord Polski i umacniałem się psychicznie.
W naszej konkurencji nie da się wygrać jedną próbą, bo pniemy się do góry stopniowo: 2,20, 2,25, 2,27 i tak dalej. Nie da się też – przynajmniej na najwyższym poziomie – wygrać tylko jednym udanym skokiem, bo może się on udać na najniższej wysokości. Trzeba sobie zdawać sprawę, że najlepsze musi nastąpić na końcu, kiedy decydują się losy zwycięstwa. Dwa udane skoki to już coś, trzy – najwyższe osiągnięcia: złoty medal, rekord świata czy krajowy. Fizycznie i psychicznie zawodnik jest gotowy oddać 8, 10, 12 skoków, ale te najlepsze mogą się zdarzyć w konkursie 1, 2, może 3 razy, i wtedy jest pełne szczęście. Mając przewagę, po prostu nie traciłem z oczu mojego celu: zdobyć dwa złote medale na igrzyskach, bo w historii skoku wzwyż nie było dwukrotnego złotego medalisty. I do dzisiaj nie ma. Choć to oczywiście nie stanowiło mojej jedynej motywacji.
To był rok pańskiej znakomitej dyspozycji, zrobił pan wówczas rekord świata – a jednak wrócił z igrzysk ze srebrem. To musiało być trudne.
Tak. Ale brałem też pod uwagę to, czego dowiedziałem się od członka komisji medycznej MKOl-u, profesora Jerzego Sowińskiego, medycznego opiekuna kadry lekkoatletycznej. Powiedział mi wtedy, że coś dziwnego dzieje się z badaniami antydopingowymi i ma wrażenie, że nie będzie solidnej kontroli antydopingowej. Po wielu latach okazało się, że NRD prowadziło „program badawczo-rozwojowy”, którego beneficjentem był również Wessig, a oprócz niego większość ekipy NRD, Bułgarii i Związku Sowieckiego.
Kontrowersje wokół złotego medalu
Marzeniem Jacka Wszoły na igrzyskach olimpijskich w Moskwie było obronienie złotego medalu
zdobytego w Montrealu w 1976 r. Polski lekkoatleta był gotowy, by stanąć na najwyższym miejscu olimpijskiego podium. Do finału zakwalifikował się skokiem na wysokość 2,21 m. 1 sierpnia podczas finału oddał udane skoki: 2,27 i 2,29 m, poprawiając tym samym swój własny rekord olimpijski. Podczas kolejnej próby skoczył na wysokość 2,31 m, ponownie bijąc własny wynik, jednak nie udało mu się oddać poprawnego skoku na wysokość 2,33, co wyeliminowało go z rywalizacji z Gerdem Wessigiem z NRD. Reprezentant Niemiec oddał udany skok na wysokość 2,36, czym ustanowił nowy rekord świata, prześcigając poprzedni wynik Wszoły. Ambitnemu niemieckiemu lekkoatlecie nie udało się oddać poprawnego skoku na poziomie 2,38 m, mimo to został złotym medalistą olimpijskim. Jacek Wszoła zdobycie srebrnego medalu uznał za swoją porażkę – niesłusznie. Po igrzyskach w Moskwie pojawiły się informacje o programie dopingowym w NRD, którego beneficjentem był również Wessig. Sam złoty medalista miał potwierdzić te informacje w prywatnej rozmowie z Jackiem Wszołą podczas zlotu złotych medalistów w Cancún w 1999 r. Sugerował wtedy, że władze sportowe NRD nie pozostawiły mu przestrzeni do podjęcia własnej decyzji.
Wróćmy jeszcze do… butów. Już po igrzyskach w Moskwie w 1980 r. walczył pan z ówczesnymi władzami sportowymi o to, w jakim obuwiu ma pan skakać, i w rezultacie nie wystąpił w finale mistrzostw Europy.
Czterolecie poprzedzające igrzyska w Los Angeles – na które w końcu nie pojechaliśmy, ale to rozstrzygnęło się dużo później – było dla mnie niezwykle trudne, parę razy byłem na granicy… Przede wszystkim w 1981 r. uległem poważnej kontuzji. Wracałem do siebie 15 miesięcy, to strasznie długi okres. Przepadły mi cały sezon halowy i sezon letni w ’81, potem drugi sezon halowy. Wróciłem z dużymi nadziejami na to, że będzie okej, może nie zrobię jakiegoś wybitnego postępu, bo rekord świata jest już na wyższym poziomie niż moje wyniki, ale mam jeszcze możliwość powrotu do swoich najlepszych osiągnięć, co wciąż gwarantuje medal na najpoważniejszych imprezach. No i wtedy zapadła decyzja tymczasowych władz wojskowych w polskim sporcie o odsunięciu mnie od startu, a później o dyskwalifikacji na rok, skróconej chyba na potrzeby mistrzostw świata, które po raz pierwszy w historii miały się odbyć w Helsinkach. Do tego na jakimś etapie przygotowań miałem problemy z nerwem kulszowym i nie mogłem skutecznie się leczyć, bo środki przeciwzapalne przynoszące ulgę były na pograniczu wykrywalności jako sterydy anaboliczne. Nawet zaświadczenie od opiekuna kadry nic by nie pomogło, bo analiza nie wykazałaby jednoznacznie, co brałem. Za to po starcie na nieudanych dla mnie mistrzostwach świata w 1983 r. dostałem wreszcie odpowiedni środek i drugą część sezonu skakałem świetnie. Rok 1984 po tych przejściach miał być moim ostatnim tańcem na arenie sportowej, marzyłem o trzecim medalu olimpijskim. Pewność siebie wracała w perspektywie igrzysk i napędzała mnie do roboty. I wtedy przyszedł cios.
Zawalił się panu świat? Myślał pan: „Co mnie obchodzi bojkot igrzysk, muszę wystartować”?
Tak, mocno rozpatrywałem start pod flagą olimpijską. MKOl nie odmówiłby mi tej szansy, to wiem na pewno z rozmów chociażby z członkami światowej federacji lekkoatletycznej. Jednak musiałem brać pod uwagę realia – to, że zostawiam żonę z dwójką dzieci w domu, że moi rodzice jeszcze pracują, że siostra kończy studia. To rzeczy dzisiaj niezrozumiałe, a wówczas trzeba było o nich pamiętać.
Mieć świadomość, że ambicje będą miały negatywne konsekwencje dla bliskich.
Dla bliskich i dla mnie samego. Czy mógłbym wrócić do Polski? Jak zostałbym przyjęty? Czyby mnie ukarano – a jeśli tak, to jak dotkliwie? To już się wymyka z kategorii sportowych, to byłby bardziej manifest polityczny.
W tym roku skończy pan 66 lat. Jak wygląda obecnie życie Jacka Wszoły i jakie znaczenie w tym życiu mają powroty do zdarzeń, o których rozmawialiśmy?
Można powiedzieć, że w dalszym ciągu odcinam kupony od swoich osiągnięć sprzed lat. Dzisiaj światem rządzi dobrze użyty wizerunek i pewne przedsięwzięcia opierają się właśnie na nim. Dlatego przez wiele lat brałem udział w akcjach propagowania zdrowego stylu życia i aktywności fizycznej, nie tylko wśród dzieci, lecz także wśród ludzi starszych. Stając przed nimi jako inspiracja, pokazywałem, że aktywność fizyczna jest warunkiem koniecznym do tego, żeby czuć się na siłach robić coś więcej niż jedynie zaspokajanie podstawowych potrzeb. Niestety pandemia to rozbiła. Ze zrozumiałych względów: trudno namawiać osoby szczególnie narażone na to, żeby spotykały się w jakichś większych grupach w zamkniętym pomieszczeniu.
To prawda. Ale te wszystkie formy aktywności fizycznej, które nie wymagają bliskiego kontaktu, a więc spacery czy wyjście do lasu, dbanie o podstawową kondycję fizyczną, stały się w czasach pandemii może nawet potrzebniejsze.
Tak, ale szybciej trafia się do ludzi, kiedy rozmawia się z nimi twarzą w twarz, inspirując ich w ruchu, a to przez jakiś czas nie było możliwe. Przez trzy lata brałem udział w programach finansowanych ze środków Ministerstwa Rodziny i Polityki Społecznej. Najcenniejsze w nich było trafienie do osób, które nie są świadome zbawiennego wpływu aktywności fizycznej. Namawiałem je nie tylko do tego, żeby przyszły na zajęcia ze mną, zobaczyły mnie, wzięły autograf czy zrobiły selfie, lecz także żeby pomyślały: „To nie jest takie trudne, będę ćwiczyć w domu albo zapiszę się na Uniwersytet Trzeciego Wieku”. O to chodziło.
A jak młody wewnętrznie i pełen wigoru człowiek czuje się jako 66-latek? Czy nadal ma pan w sobie energię, siłę, ochotę do działania?
W celach profilaktycznych jestem aktywny codziennie przez około 1,5–2 godziny. Trzy razy w tygodniu ćwiczę na siłowni, dwa razy w tygodniu na basenie, przez większość roku jeżdżę tam rowerem, zamiast chodzić. Energię czerpię z tego, że robię coś dla siebie.
Jacek Wszoła
Urodzony 30 grudnia 1956 r. w Warszawie, lekkoatleta specjalizujący się w skoku wzwyż, w latach 1971–1989 zawodnik AZS AWF Warszawa. W 1980 r. pobił rekord świata w Eberstadt, skacząc na wysokość 2,35 m. W Koblencji (1976) ustanowił rekord Europy – 2,29 m. Złoty medalista olimpijski z Montrealu (1976) i srebrny z Moskwy (1980). Zdobył złoty medal
na halowych mistrzostwach Europy w San Sebastian (1977) i srebrny w Sindelfingen (1980). Zajął 1. miejsce na uniwersjadzie w Sofii (1977). Dwukrotny medalista pucharu świata: zajął 2. miejsce w Montrealu (1979) i 3. miejsce w Düsseldorfie (1977). Uplasował się na 2. miejscu w pucharze Europy w Helsinkach (1977).
Jedenastokrotny rekordzista Polski (1974–1980) i mistrz kraju (1974–1980, 1982, 1984, 1985, 1988). Na halowych mistrzostwach Polski seniorów zdobył dziewięć złotych medali (1976–1981, 1984, 1986, 1987). Odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.