Sport jest całym moim życiem
Rozmowa z Adamem Adamczykiem
Czym jest dla pana judo po wielu latach treningów?
Sport jest dla mnie całym życiem. Uprawiałem go od najmłodszych lat, chociaż nie od razu zacząłem od judo – najpierw w Legii Warszawa trenowałem boks. Całą zawodową karierę spędziłem jednak w Gwardii Warszawa – najpierw jako zawodnik, potem jako trener. Byłem też trenerem za granicą. Kiedy już wróciłem do Polski i przestałem żyć ze sportu, judo nadal było obecne w moim życiu. Do chwili obecnej ten sport wypełnia mi większość czasu. Nie zajmuję się wprawdzie judo wyczynowym, ale odnalazłem się w judo dla dzieci.
Od jak dawna jest pan związany z tą dyscypliną?
Od 16. roku życia, czyli od 50 lat. W 1971 roku zrobiłem papiery instruktorskie i już wtedy – będąc jednocześnie zawodnikiem – prowadziłem zajęcia z małymi dziećmi. Był to jednak bardzo krótki epizod. Część tych chłopców startowała w pierwszej drużynie w Gwardii Juniorach – wymagali więc uwagi i opieki. Ja ciągle musiałem odwoływać zajęcia, bo a to jedna olimpiada, a to druga, nigdy mnie nie było. Musiałem zrezygnować z bycia trenerem.
W ’81 roku zakończyłem karierę zawodniczą. Wcześniej obroniłem dyplom Akademii Wychowania Fizycznego trenera drugiej klasy i uzyskałem tytuł magistra wychowania fizycznego. Jednocześnie z końcem kariery zbiegło się to, że odchodził trener klubowy, i to ja zostałem selekcjonerem w Gwardii Warszawa. Musiałem zająć się ligą, mistrzostwami Polski, przygotowywaniem zawodników do różnych imprez. Rzucono mnie na głęboką wodę, bo AWF nie dała narzędzi do pracy trenerskiej. Dzięki temu nauczyłem się jednak szukania rozwiązań, myślenia i poradziłem sobie. Pracowałem jeszcze w dawnym systemie, a on w młodym człowieku, pełnym pomysłów i energii, zabijał kreatywność.
Gdyby nie propozycja wyjazdu do Finlandii jako trener wschodniego regionu, pewnie bym tutaj nie wytrzymał. Cieszę się, że wyjechałem, choć po powrocie nie było już dla mnie pracy w Gwardii. Nawiązałem współpracę z Antkiem Zajkowskim w AZS-ie. Kiedy tam pracowałem, prowadziłem m.in. Pawła Nastulę. Jeszcze wtedy nie wykazywał takich zdolności i nikt nie prognozował, że zostanie tak wybitnym zawodnikiem.
Pan też nie widział w nim potencjału?
Widziałem w nim materiał na niezłego zawodnika, ale nie przypuszczałem, że będzie aż tak wybitny.
Na macie od 10. roku życia
Paweł Nastula to mistrz olimpijski z Atlanty (1996), 2-krotny mistrz świata, 3-krotny mistrz Europy i 13-krotny mistrz Polski.
Swoją przygodę z judo rozpoczął w AZS AWF Warszawa w wieku 10 lat. Po 9 latach treningów zdobył brązowy medal mistrzostw Europy juniorów w Atenach. Był 3. także rok później w Ankarze. Podobnie jak Adam Adamczyk, w wieku 22 lat wystartował na igrzyskach olimpijskich w Barcelonie. Choć dotarł do półfinału, najpierw został pokonany przez Brytyjczyka, później – w walce o brąz – przegrał z Rosjaninem. Ostatecznie zajął 5. miejsce. Mimo braku sukcesu rok 1992 okazał się dla Nastuli owocny. Został pierwszym Polakiem, który tryumfował w prestiżowym turnieju Jigoro Kano Cup w Tokio.
Cztery lata później do Atlanty jechał jako faworyt. Już w pierwszym pojedynku pokonał broniącego tytułu mistrza olimpijskiego Węgra Antala Kovácsa. Wygrał także w pojedynku w Włochem (pokonał go w niecałe 4 min) oraz z Brazylijczykiem i Koreańczykiem. Wywalczył tym samym olimpijskie złoto.
W 1996 r. Europejska Unia Judo przyznała mu tytuł najlepszego zawodnika Europy. Jako jedyny Polak i nieliczny zawodnik na świecie zdobył złote medale na turniejach mistrzostw olimpijskich (1 raz), świata (2 razy), Europy (3 razy) i kraju (13-krotny mistrz Polski). Po zakończeniu kariery judoki Nastula zaczął trenować mieszane sztuki walki, zajął się także pracą trenerską.
Jak to się stało, że po wielu latach wrócił pan do pracy z dziećmi?
Następnym etapem po pracy w AZS-ie był wyjazd do Grecji – pracowałem tam z juniorskimi reprezentacjami kobiet i mężczyzn. Był to dla mnie awans w tym sensie, że zostałem trenerem kadry narodowej, ale pod względem szkoleniowym to był krok do tyłu, bo kluby, które prowadziłem w Polsce, były wówczas silniejsze od całej reprezentacji Grecji.
Po powrocie do Polski znajomi chętnie spotykali się ze mną na kawę i rozmowy, jednak szybko się okazało, że jestem traktowany jako rywal – konkurent do stanowiska trenera reprezentacji. Chociaż to były już czasy po transformacji, w wielu związkach ludzie myśleli starymi kategoriami: że wszystko im się należy i to państwo o wszystkim decyduje.
Szukałem pracy, próbowałem zaczepić się w Polskim Związku jako trener. Nie udało się, dlatego zacząłem pracę jako menedżer w klubie, który powstał na terenie Akademii Wychowania Fizycznego. Był to prywatny klub, prowadzony zresztą przez jednego z judoków, Marka Lewandowskiego. Tam właśnie po raz drugi zacząłem przygodę z małymi dziećmi.
Wydaje mi się, że byłem pierwszym w Warszawie trenerem, który komercyjnie prowadził sekcję judo, czyli biorąc za to pieniądze i utrzymując się z takiej działalności. Dzieci płaciły za zajęcia, ja opłacałem salę i kupowałem wszystko, co potrzebne do prowadzenia sekcji.
Czy judo to dyscyplina, do której warto zachęcać dzieci?
Oczywiście, to najlepszy sport dla małych dzieci! Gwarantuje wszechstronny rozwój, zarówno fizyczny, jak i emocjonalny. Judo bazuje na naturalnych formach ruchu. Dzieciaki mogą na zajęciach robić to wszystko, czego nie wolno im w domu czy szkole: mogą biegać, skakać, fikać kozły, mogą się przepychać, mocować. Oczywiście ujęte jest to w pewne ramy. Judo wywodzi się z krajów orientalnych, więc całość okraszona jest dozą spirytyzmu, a ponadto charakteryzuje się szacunkiem dla trenera, dla rodziców. To wszystko sprawia, że kształtujemy młodego człowieka według najlepszych wzorów: sprawnego fizycznie, potrafiącego rywalizować i radzić sobie ze stresem, a co najważniejsze – umiejącego współdziałać w grupie, dlatego że judo, chociaż jest sportem indywidualnym, nie pozwala na ćwiczenie go w pojedynkę. Zawodnik musi umieć integrować się z grupą. Jeżeli młody człowiek pójdzie do szkoły i raptem trafi na chłopaków, którzy są zupełnie różni od niego, będzie umiał się wśród nich odnaleźć. To może nawet ważniejsza korzyść niż przygotowanie fizyczne czy mentalne: dzięki judo dzieci po prostu uczą się żyć w grupie.
Ile lat mają pańscy zawodnicy?
Niektórzy już dawno skończyli karierę, ale z tych, których obecnie trenuję, najstarsi mają 23–24 lata. Może miałem bardzo dużo szczęścia, a może jestem dobrym trenerem, ale spośród moich chłopców jeden został mistrzem Europy juniorów młodszych, a drugi – wicemistrzem świata juniorów.
Jak motywuje pan młodych podopiecznych?
Nie jest sztuką sprawić, że dziecko zdobędzie mistrzostwo Warszawy. Najważniejsze, żeby przyciągnąć dzieciaków do judo, sprawić, żeby było im tu dobrze i żeby czuły się bezpiecznie. Dla małych dzieci judo, jako sport, to czysta abstrakcja, ale przyzwyczajają się do trenera, kolegów, do miejsca i warto na początku to wykorzystać. Oczywiście trzeba też zaangażować rodziców i przekonać ich, że dzieciom nie stanie się na zajęciach żadna krzywda. Zawsze na pierwszym miejscu stawiam bezpieczeństwo. Uważam za sukces to, że nawet jeśli moi podopieczni nie osiągnęli wybitnych sukcesów, to zdali na czarny pas i w dalszym ciągu uprawiają judo. Niektórzy z nich są już sędziami, inni – mam nadzieję – zostaną trenerami.
Judo – „łagodna droga”
Ta japońska sztuka walki została stworzona przez prof. Jigorō Kanō (z japońskiego judo to „łagodna droga”, „łagodny sposób”). Z powodu niewielkiego wzrostu i małej siły wielokrotnie w dzieciństwie był obiektem drwin, dlatego zaczął trenować jujitsu. Z biegiem lat opracował własne techniki, by w wieku 22 lat otworzyć własną szkołę walki. Dwa lata później stała się ona pierwszą i zarazem największą szkołą judo na świecie. Wśród pierwszych uczniów Jigorō Kanō najbardziej znany był m.in. Yoshitsugu (Yoshiaki) Yamashita – przyszły trener prezydenta Theodore’a Roosevelta.
Walki odbywają się w kategoriach wagowych – odmiennych w zależności od płci. Każda walka dorosłych zawodników trwa 5 min i toczona jest na macie o wymiarach od 8 × 8 do 10 × 10 m. Wygrywa zawodnik, który zdoła rzucić konkurenta na plecy i utrzymać go w pozycji leżącej przez 20 s lub zmusi go do poddania się.
W judo wyróżnia się stopnie uczniowskie – kyū i mistrzowskie – dan. Stopniom odpowiadają kolory pasa – 6 kyū to biały, najniższy pas. Stopniom dan odpowiada pas czarny, biało-czerwony i czerwony. Od 1 dan można nosić pas czarny, od 6 dan – pas biało-czerwony, a od 9 – najwyższy, czerwony. Kolejne stopnie zdobywa się po zdaniu egzaminu.
Techniki judo dzieli się na trzy podstawowe grupy: rzuty (nage-waza), chwyty (katame-waza) oraz uderzenia (atemi-waza).
Z jakimi nadziejami jechał pan na olimpiadę do Monachium?
Miałem 22 lata, byłem nakręcony i nie wyobrażałem sobie, że mogę przegrać. Czułem, że muszę wygrać. Może więc to moje podejście zadecydowało o porażce, a może po prostu w tamtym czasie nie byłem w stanie zdobyć medalu olimpijskiego. Byłem przekonany, że wlezę na to pudło. Okropnie przeżyłem swoje niepowodzenie. Gdyby nie moja dziewczyna, obecnie żona – bo jesteśmy razem do tej pory – nie wiem, czy poradziłbym sobie z presją, jaką wywierali na mnie trenerzy, zarówno przed walką, jak i po niej. Ja sam nie potrafiłem sobie z tym poradzić.
Jak pan zareagował na wiadomość o przegranej?
Może nie była to histeria, ale autentycznie ryczałem. Niby facet, a ryczałem! Długo nie potrafiłem dopuścić do siebie myśli, że przegrałem z Nowozelandczykiem. Przed walką wszyscy mówili: „Co tam Nowozelandczyk, tam nie ma judo!”. Gówno prawda, bo nikt nie przeprowadził rozeznania! To był chłopak, który siedział w Japonii w Tokio, od lat tam studiował na uniwersytecie i dużo ćwiczył ne-waza. Gdybym tylko dowiedział się, że jest dobry w parterze, nigdy nie próbowałbym schodzić do parteru, bo na tyle już potrafiłem prowadzić walkę.
W jaki sposób wsparła pana wtedy obecna żona?
Urszula była wówczas studentką. Pojechałem do niej na Mazury, bo była w Giżycku na obozie. Dochodziłem do siebie u boku bliskiej mi osoby, której mogłem się zwierzyć, i która potrafiła mnie pocieszyć. Miałem zaledwie 22 lata, późno dojrzałem i długo byłem bardzo dziecinny. Z perspektywy czasu uważam, że byłem niedojrzałym zawodnikiem. I jeżeli takiego zmoczonego psiaka wszyscy kopią, to on nie jest w stanie sobie z tym poradzić.
W każdym razie tamtą olimpiadę bardzo przeżyłem. Następną w Montrealu też przegrałem, ale wtedy lepiej to zniosłem. Zawsze najtrudniej jest za pierwszym razem.
Jest coś niesprawiedliwego w sporcie?
W tej chwili przyglądam się aferom dopingowym, chociażby ostatniej – z Marią Szarapową. Przeraża mnie to, że wygrywają ci, którzy nie zostali złapani. Sam nigdy nic nie brałem, ale jestem skłonny przyznać rację tym, którzy postulują wprowadzenie w sporcie wyczynowym oficjalnego dopingu. To by mogło coś zmienić, bo taka Szarapowa 10 lat przyjmowała środek, który nie był zakazany, jest dopiero nielegalny od 4 miesięcy, ale fakt pozostaje faktem: koksowała się. Skoro teraz ten środek jest dopingiem, to wtedy też nim był. Być może Szarapowa wygrywała właśnie dlatego, że inni nie mogli brać, bo nie mieli dojścia do tego medykamentu?
Zresztą sport sam w sobie jest niesprawiedliwy, bo rywalizacja z natury jest okropna: zawsze ktoś musi przegrać. Media nakręcają koniunkturę sukcesu, a tych, którzy przegrywają, z reguły się kopie. Ja zawsze powtarzałem, że im wyżej ktoś się wdrapie, tym bardziej się naraża. Bo jak spadnie, to będzie wystawiony na atak tych, którzy jeszcze do niedawna pisali o nim w superlatywach.
Obecnie w sporcie sukces przekłada się dodatkowo na ogromne korzyści komercyjne, prawda?
Tak, to są ogromne pieniądze. Za moich czasów może bardziej chodziło o satysfakcję, chociaż nie powiem, żeby źle mi się powodziło. Byłem dobrym sportowcem, miałem wystarczająco pieniędzy na w miarę dostatnie życie w tamtych czasach. Oczywiście borykałem się, tak jak wszyscy Polacy, z różnymi niedogodnościami systemu, ale wyjazdy pokazywały, że istnieje inny świat niż PRL.
Pierwszy raz pojechałem za granicę w ’69 roku do Berlina Zachodniego. Jak zaprowadzono nas na musical Hair, to nie wierzyłem, że taka forma sztuki w ogóle istnieje i ludzie mogą tak postrzegać świat.
Nie chciał pan wyjechać na stałe?
Za granicą było lepiej, ale to nie znaczy, że chciałem tam zostać. Całe życie uważałem się za Polaka, kochałem Polskę i na każdym kroku podkreślałem, że to jest mój kraj, tu mieszkają moi rodzice. Nigdy nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby wyprowadzić się z Polski na stałe. Gdy wyjechałem do Grecji w 1989 roku, wszyscy mi zazdrościli. Uważali, że złapałem pana Boga za nogi. Tysiąc dolarów, mieszkanie, wyżywienie. A po roku czasu okazało się, że to są żadne pieniądze.
W kraju wszystko przyspieszyło.
Tak. Okazało się, że tysiąc dolarów to nie były duże pieniądze, u nas spokojnie można było tyle samo zarobić. Zresztą tam mnie namawiano, żebym rzucił trenowanie i wziął się za biznes. Ciągle powtarzałem, że nie mogę, bo przecież mam zadanie do wykonania. Do dzisiaj dostaję na Facebooku informacje od tych, których wtedy trenowałem. Prowadzą zajęcia, mają swoje kluby.
Odczuwa pan, że ma już pan 66 lat?
Jeszcze 3 lata temu byłem w stanie robić wszystko to, co młody człowiek. Zajmowałem się judo, walczyłem na macie, biegałem, jeździłem na rowerze, nartach, nawet grałem w squasha, a to dyscyplina bardzo dynamiczna. W klatce zostaje się sam na sam z przeciwnikiem i trzeba go ograć. Byłem bardzo dobrym squashystą, dwa razy zostałem mistrzem Polski, raz wicemistrzem Polski w mastersach, tj. powyżej 45. roku życia. Miałem wtedy 52 lata i nie było łatwo wygrać te zawody!
W każdym razie dopiero 3 lata temu wiek zaczął mi trochę dokuczać. Musiałem zrezygnować ze squasha i treningów na macie. W tej chwili ograniczam się do jazdy na rowerze. Lekarze zalecają mi operację biodra, a może nawet obu. Faktycznie czuję więc, że wchodzę w okres mniejszej aktywności i bardzo mi jej brakuje.
Wielu ludzi w pańskim wieku jest w odwrotnej sytuacji: przez całe życie nie byli aktywni, a na starość zachęca się ich do niej. Trudno zmienić nawyki?
Tak, ale to głównie kwestia zmiany myślenia. Jeżeli ktoś chce, to znajdzie aktywność odpowiednią do swojego wieku i możliwości. Ruch jest konieczny i dla młodych, i dla starszych osób. Trzeba tylko mierzyć siły na zamiary i wybierać te aktywności, które z jednej strony będą dla danej osoby atrakcyjne, a z drugiej – przyniosą odpowiednie korzyści zdrowotne.
Należy przekonać ludzi, dać szansę, stworzyć odpowiednie miejsca. Warszawa bardzo się zmieniła pod tym kątem, zwłaszcza w ostatnim czasie. Powstało mnóstwo ścieżek rowerowych – przepiękna znajduje się nad samym brzegiem Wisły, w terenie zalewowym. Korzystam z niej, jeżdżę tam na rowerze i widzę coraz więcej aktywnych osób. Pamiętam, że dawniej, gdy biegałem, ludzi dziwił widok biegającego faceta.
Pana rówieśnicy są aktywni fizycznie?
Starają się. Każdy coś robi: albo nadal zajmują się judo, albo sobie truchtają. To zależy od sytuacji danej osoby i ilości wolnego czasu.
Kontaktuje się pan z kolegami z dawnych czasów?
Tak, na przykład na Facebooku. Znalazłem stare zdjęcia, takich już praszczurów z lat 70. Chłopcy, którzy je widzieli, pisali do mnie: „Adam, jak fajnie, też tam jestem!”. Wydaje mi się, że nowe media dają olbrzymie możliwości.
Odnalazł pan ludzi po latach?
Tak. Znalazłem ostatnio Wieśka Chaberskiego, choć on nie walczył w mojej wadze. Mieszka teraz w Kanadzie i bardzo się ucieszył, gdy się odezwałem do niego. Porozmawialiśmy na Skypie, zobaczyliśmy się dzięki kamerze.
A chłopcy, których pan trenował, też pana czasem odnajdują?
Tak, czasami odzywają się chłopcy, którzy u mnie trenowali. To są dorośli mężczyźni, 40-letni. Dla wielu ludzi słowo „trener” brzmi dumnie, dlatego chłopcy nawet nie mówią „trenerze Adamie”, tylko „trenerze”, „panie trenerze”. To dla mnie bardzo miłe. Trener ma niekiedy większą siłę oddziaływania na młodych ludzi niż rodzice, dziadek czy babcia. Jak trener powie zawodnikowi: „Masz nosić czapkę”, to ten będzie nosił czapkę.
Ma pan poczucie, że oprócz tego, że uczył pan judo, wychowywał pan również swoich podopiecznych?
Oczywiście. Ostatnio dostałem na urodziny od dwóch chłopców – jeden jest w Stanach, drugi u nas, w Polsce – takie podziękowanie: „Dziękujemy, trenerze, że nie kazał nam iść trener do zawodówki, tylko do liceum”. Oni byli nieźle zapowiadającymi się zawodnikami i poprzedni trener przekonywał ich, by szli do zawodówki. Porozmawiałem z ich mamą, wyjaśniłem jej: „Pani Aniu, sport to jest tylko etap w życiu. Chłopacy muszą pójść do dobrej szkoły, uczyć się, zrobić maturę, bo to im zagwarantuje odpowiedni start w życiu. A jeśli kariera sportowa się pośliźnie, to koniec. Chodząc do liceum, też będą mogli trenować”. Szczególnie jeden z nich był niezłym zawodnikiem, dostał się na mistrzostwa Europy juniorów.
Bardzo często spotykam się ze stwierdzeniem, że chociaż bardzo dużo wymagałem od chłopców, to jednak byłem w tym wszystkim człowiekiem. Nigdy o tym nie zapominałem i starałem się o tym pamiętać w relacjach między trenerem a zawodnikami. Do tej pory uważam, że trening to nie jest tresura. To pewien proces, a współpraca na linii zawodnik–trener musi przebiegać w pełnym zaufaniu. Jeden nie może drugiego poniżać, oboje muszą się akceptować. Jeżeli trener trafi na zawodnika z potencjałem, to z gliny można zrobić prawie wszystko.
Rzecz w tym, że jeśli ktoś jest wróblem, to żeby nie wiem jak go ćwiczyć, trener nie zrobi z niego orła czy sokoła. To częsta sytuacja w klubie, bo każdy ma inne możliwości. Jest zawsze pewna grupa dzieci, które pewnego poziomu nie przeskoczą, ale nie można im powiedzieć, że do niczego się nie nadają. Dla jednego mistrzostwem będzie zdobycie tytułu mistrza Warszawy, a dla drugiego – chociażby zdobycie pomarańczowego czy zielonego pasa. Każdy z zawodników musi czuć się potrzebny, każdy musi czuć się mistrzem. I wydaje mi się, że taka właśnie atmosfera na treningu jest niekiedy ważniejsza od wiedzy stricte treningowej, którą przekazuje trener.
Sylwetka
Adam Adamczyk – urodził się 1 października 1950 r. w Warszawie. Judoka, mistrz Europy (1977 r., kat. do 78 kg), dwukrotny wicemistrz Europy: 1976 r. (kat. do 80 kg), 1978 r. (kat. do 78 kg) oraz czterokrotny brązowy medalista mistrzostw Europy: 1974, 1975 (kat. do 80 kg), 1978 (drużynowo), 1979 (kat. do 78 kg). Medalista mistrzostw świata (1975 r., kat. do 80 kg), olimpijczyk z Monachium (1972) i Montrealu (1976). Wielokrotny mistrz Polski. Po zakończeniu kariery sportowej był m.in. trenerem kadry narodowej Grecji kobiet oraz trenerem AZS-AWF Warszawa. W latach 1992–1993 trener reprezentacji Polski juniorek.